Filozofia z Bielejewa, czyli myśli człowieka, co widział świat przez durszlak…
Siedzę. Jak zwykle. Bo co mam robić? Gospodarka się rozwija, tylko nie wiem, w którą stronę, bo w mojej kieszeni to raczej zwinęła się jak ślimak kiedy susza. Siedzę więc na tej samej ławce, co zawsze, w tej samej wsi, która od lat konsekwentnie udaje, że istnieje. W tle chrząkają świnie, gdaczą kury, które mają więcej wolności niż niektóre państwa, a ja próbuję zrozumieć świat. Bez skutku, ale z piwem.
Zbliżają się wybory prezydenckie, a ja, jak co pięć lat, czuję się jak na weselu kuzyna, którego nie znam: wszyscy krzyczą, coś obiecują, ktoś tańczy na stole, a na końcu i tak nikt nie wie, kto zapłaci za szkody. Z jednej strony Trzaskowski, który wygląda jakby od dziecka jadał croissanty i chodził do szkoły i wie wszystko o moralności europejskiej. Z drugiej Nawrocki, historyk, który chciałby, żebyśmy wszyscy znowu nosili kontusze i bali się urzędnika. A w środku – my. Naród. Elektorat. Hodowla wyborcza. Każdy z nas dostaje swoją marchewkę – tylko że bez witamin i z kredytem.
A z daleka słychać kaszlącego Trumpa, który postanowił znów zostać prezydentem, bo najwyraźniej nie rozumie pojęcia żenada. Macha cłami jak menel kijem od szczotki i myśli, że coś z tego wyniknie. A wynika tylko drożyzna, którą już nawet moje ziemniaki odczuwają – tak się zestresowały inflacją, że przestały kiełkować z nerwów.
W Ukrainie nadal wojna, ale ludzie się już przyzwyczaili – co jest dokładnie tym, co powinno przerażać. Codziennie w wiadomościach jakiś dramat, a na dole pasek: „W Biedronce promocja na kabanosy”. Cywilizacja informacyjna, kurtyna opada. Człowiek nie wie, czy ma płakać, czy kupić kabanosa, póki jeszcze można.
Bliski Wschód? Proszę cię. Kto by to ogarnął. Co tydzień nowe napięcie, nowy konflikt, nowy analityk, który wie wszystko, choć wczoraj jeszcze pisał recenzje kosmetyków. Ale za to ładnie mówi o „eskalacji sytuacji” i „prawdopodobnym uderzeniu” – ja też mógłbym tak mówić, tylko u mnie w Bielejewie eskalacja, to jak Zenek wpadnie do sklepu po czternastym piwie i chce „na kreskę”.
Tymczasem u nas święta. Niedziela Palmowa. Palmy zrobione z tui, kłosa i braku nadziei. W kościele tłok jak na castingu do „Rolnik szuka żony”. Ksiądz mówi o grzechu i pokusach, potem wsiada do passata, który ma więcej luksusu niż nasza gmina razem wzięta. Kościół już nie chce tylko duszy – teraz chce szkoły, ziemi, dotacji i prawa do decydowania, kto może kochać kogo. Jezus by płakał, ale pewnie by się nie załapał na subwencję.
Tolerancja? W Polsce? To takie słowo, które wypowiada się szeptem, bo jeszcze ktoś pomyśli, że jesteś z miasta. A jak powiesz, że kochasz inaczej, albo że nie chcesz dzieci, to nagle wszyscy mają opinie. I nikt nie pyta, co słychać u ciebie – tylko czy już poszedłeś do spowiedzi.
Inflacja? Mówią, że maleje. Ja też maleję, jak widzę ceny w sklepie. Za kilo pomidorów można kupić godność. Ale po co komu godność, jak można mieć pomidora i udawać, że wszystko jest w porządku.
I tak człowiek siedzi. Nic nie podlewa, bo jeszcze nie czas. Nic nie rozumie, bo nikt nie tłumaczy. Niczego nie wybiera, bo każda opcja wygląda jak odcinek „Usterki” z politykami. I tylko Burek patrzy na mnie z nadzieją, że może rzucę mu skórkę od kiełbasy. A ja mu mówię: – Burek… może to my jesteśmy mądrzejsi. Bo nie startujemy w wyborach.