Od ponad 40 lat Zakład Pogrzebowy Kowalczyk towarzyszy mieszkańcom regionu w ostatniej drodze. O szczegółach tej pracy, najtrudniejszych momentach i historii firmy opowiada właściciel – Andrzej Kowalczyk.
Jak powstał zakład?
Firma istnieje na rynku już wiele lat. Mój zmarły ojciec był stolarzem i przekwalifikował się na wyrób trumien. W tamtych czasach można było zrobić tylko 10 trumien w ciągu roku, to były lata 70. Później razem otworzyliśmy zakład pogrzebowy, najpierw tylko zawoziliśmy trumny do klientów, a gdy moi synowie podrośli, to zaczęliśmy rozwijać usługi. Już ponad 40 lat jesteśmy na rynku i myślę, że będziemy działać dalej. Nadal na potrzeby zakładu produkujemy trumny, dlatego często zdarza nam się mieć konkurencyjne ceny.
Jak na przestrzeni lat zmieniał się sposób pochówku?
Kiedyś tylko się woziło trumnę do klienta, bo zmarli do dnia pogrzebu zostawali w domach, nie było chłodni. Rodzina niosła trumnę sama w swoim zakresie lub z pomocą sąsiadów czy znajomych. My zaczynaliśmy stopniowo – ojciec zaangażował brata, znajomych – i powoli proponowaliśmy też noszenie trumien. Jak już mieliśmy panów do noszenia, to trzeba było ich ładnie ubrać, żeby dobrze wyglądali – kupiliśmy pierwsze mundurki. Później pojawiły się windy, pojawiły się namioty. Jeździmy na targi dotyczące branży pogrzebowej i za każdym razem, gdy wypatrzymy tam coś ciekawego, ładnego, to dokupujemy. I tak się non stop rozwijamy.
A sam proces kopania grobu?
Kiedyś każda wieś miała swojego grabarza i zakład pogrzebowy nie mógł kopać grobu – wiadomo, dla grabarza to był zarobek. Później zaczęły wchodzić przepisy, paragony, rozliczenia i dużo grabarzy się wycofało. Rodziny zmarłego również miewały problemy z otrzymaniem zasiłku, jeśli nie przedstawiły rachunku od grabarza. I zakład pogrzebowy musiał taką osobę zatrudnić, ale dalej są niektóre cmentarze, które mają swoich grabarzy i ja nie wchodzę im w paradę.
Praca grabarza to trudne zajęcie. Czy jest wiele chętnych osób na to stanowisko?
To jest ciężka praca, bo na przykład my nie mamy koparki i mieć jej nie będziemy. Dlaczego? Bo na cmentarzach nie ma nowych miejsc. Jeżeli taka koparka wjedzie kopać grób, to może się zdarzyć, że wyciągnie również szczątki osób pochowanych w tym miejscu wcześniej. A to są ludzie, należy im się szacunek, dlatego u mnie grabarz ma łopatę w dłoni, a w zimę pomaga sobie młotem udarowym. Wiadomo, różnie bywa, czasem nawet na pół metra ziemia jest zamarznięta. Ludzie czasem narzekają na koszty, ale nasi pracownicy potrafią jeden grób kopać nawet 5–6 godzin.
A są osoby zainteresowane tą pracą?
Nie ma. Niekiedy, gdy pytam znajomych, to słyszę: „Tak, ja przyjdę ci pomóc, ale nie żeby się tym na stałe zajmować”.
Jak społeczeństwo odbiera ten zawód?
Zdziwiłem się, powiem Pani, bo przyjąłem na próbę młodego tragarza, studenta. Tak się złożyło, że uczestniczył w pogrzebie bliskiej osoby swojego nauczyciela i ten pochwalił go za to, że z takim szacunkiem pochowali zmarłego. To mnie zaskoczyło. Nie ma już wyśmiewania się „A bo ty w zakładzie pogrzebowym pracujesz”. Teraz już ludzie pochodzą do moich panów z szacunkiem.
Częściej umierają ludzie młodzi czy starsi?
Młodzi, najczęściej umierają ludzie 60-, 70-letni, a 85- czy 90-latków mamy jeden pogrzeb na rok. Umierają ludzie młodzi.
Czy osoby pracujące w tej branży muszą mieć jakieś szczególne cechy?
To jest ciężka branża, bo są różne pogrzeby. Są osoby starsze – wiadomo, na każdego przyjdzie kolej – ale są też młodzi, są ludzie z wypadków samochodowych, motocyklowych. Pewnego pogrzebu nie zapomnę, zmarła matka szóstki dzieci. Wtedy nawet moi panowie płakali, kiedy dzieci zaczęły wołać za mamą. To jest trudny temat. Zdarzają się też pogrzeby dzieci, to jest najgorsze, pogrzeb dziecka. W takiej sytuacji – powiem otwarcie – ja się tym zajmuje, bo to jest ciężka sprawa. Synowie powiedzieli, że im żadne rzeczy nie straszne, ale dziecka nie pochowają. To jest naprawdę trauma.
To najtrudniejsza rzecz w tej pracy?
Tak, pochówek dziecka. Nowo narodzonego, czyli niemowlaka, to jeszcze nie jest tak ciężko pochować jak dziecko już kilkuletnie. To jest trauma dla naszych panów i dla rodziny przede wszystkim. My musimy zachować kamienną twarz, ale czasami się nie da. Powiem otwarcie – ja na stanie w firmie nie mam i, mam nadzieję, nie będę mieć trumienek. To jest robione na zamówienie, bo, tak jak mówię, samo patrzenie na to jest ciężkie, a co dopiero uczestniczenie w tym.
A co z dziećmi nienarodzonymi?
To jest świeży temat, teraz nasze państwo na dzieci utracone przyznaje zasiłek pogrzebowy, tylko musi być już określona płeć dziecka. Dużo osób o tym nie wie, a to rodzina musi zdecydować, czy chce sama pochować dziecko, czy ma się tym zająć szpital. To jest ważny temat, bo dużo mam, będąc w szoku, nie wie, co zrobić. Możemy pochować taką trumienkę w już istniejącej mogile lub w osobnym miejscu.
Jak radzić sobie psychicznie, wykonując taką pracę?
Każdy z nas ma swoją odskocznię – ja mam hodowlę białych danieli, syn ma pieska. To nam pozwala oczyścić umysł po trudnym pogrzebie. W ten sposób pojawiają się inne myśli.
A jak rodziny radzą sobie z takimi ciężkim chwilami jak śmierć bliskiej osoby?
Załamane. Często trzeba powiedzieć „Zróbcie to tak i tak”, bo człowiek o wielu rzeczach nie wie. Na przykład w przypadku dzieci nienarodzonych możemy do trumienki włożyć jakąś szatkę albo maskotkę. Jak najbardziej, to wszystko możemy zrobić, tylko to trzeba rodzinie jasno powiedzieć.
Takie chwile mogą wywołać skrajne reakcje, na przykład omdlenia. Co wtedy?
To jest dla każdej rodziny szok, gdy ktoś odchodzi. Jeśli zdarzają się takie sytuacje, to możemy podać szklankę wody czy nawet przeprowadzić resuscytację, bo wszyscy nasi panowie są przeszkoleni.
Czy są jakieś jasne strony tej profesji?
Nie ma takich stron. Zawsze człowiek jest kojarzony jako ten, który pochował komuś mamę, tatę – to jest trudna praca. Jedyny sposób to, tak jak mówiłem, znalezienie odskoczni od tego wszystkiego. No może ewentualnie wdzięczność po pogrzebie, kiedy rodzina przyjdzie i powie, że pięknie to zrobiliśmy. Dla nas to radość, gdy rodzina jest zadowolona.
W filmach często pojawia się motyw ożywających zmarłych, którzy na przykład ruszają rękami. Jak to jest naprawdę?
Zacznijmy od błędnego przekonania, że zmarły po śmierci sztywnieje. Sztywnieje, jak najbardziej, ale później ta sztywność kości odchodzi i osoba robi się wiotka. Może się wtedy zdarzyć, że ręce opadną albo się rozplotą, ale to wtedy poprawiamy. Pamiętajmy – to są jednak mięśnie i one pracują do końca. Ale żadne otwieranie oczu, oddechy… To są bajki. My też odbieramy osoby w różnym stadium pośmiertnym, czasem rodzina jest przy zgonie, ale zdarza się że sąsiedzi znajdują kogoś po tygodniu. Wtedy nasi panowie mówią rodzinie „Słuchajcie, nie oglądajcie tego, zapamiętajcie tę osobę taką, jaka była za życia”.
Wcześniej wspominał Pan o ciągłym rozwijaniu działalności. Co macie nowego?
Mamy windę na urnę, nowy namiot, pochodnie i, co rzadkie w tych okolicach, katafalk (podwyższenie, na którym stawia się trumnę [przyp. red.]).
Przeprowadzacie też Państwo kremację?
W naszej okolicy są dwa krematoria w Opolu i Brzegu. Osobiście wolę to w Brzegu, mamy tam swój pokój gdzie widzimy cały proces, jak trumna wjeżdża do pieca i mam to na oku, jestem pewien, że ta osoba którą przywiozłem, ze mną wraca. W przypadku kremacji potrzebna jest zgoda rodziny i trzeba też zapytać czy zmarły nie miał zamontowanego rozrusznika serca lub zastawki. Bo wszystkie rzeczy, które mają baterie muszą zostać usunięte przed kremacją.
Czy jest to popularny sposób pochówku?
W dzisiejszej dobie cen, które są zawrotne, dużo osób decyduje się na urnę i jeśli zmarła osoba ma kogoś bliskiego na cmentarzu to dochowujemy ją do istniejącego grobu. Wtedy nie musimy wzywać kamieniarza i rozmontowywać pomnika tylko grabarz otwiera sobie taką malutką część grobu i nie interweniujemy w pomnik.
A zdarzają się Państwu ekshumacje?
Ekshumacje przeprowadza się tylko od października do kwietnia. Jak to wygląda? Rodzina musi złożyć wniosek do sanepidu, gdy otrzyma zgodę zapraszam do mnie do zakładu gdzie uzgodnimy jak to ma wyglądać. Dokąd przewozimy zmarłego czy rodzina chce być obecna przy ekshumacji. A gdy już do niej dochodzi to przyjeżdża sanepid na kontrolę czy wszystko dobrze przeprowadziliśmy. W przypadku osób wierzących również ksiądz musi przeprowadzić zgodę na ekshumację i ponowny pochówek po niej.
W jaki okolicznościach się je przeprowadza?
Różniej bywa, mieliśmy przypadek, że rodzina na cmentarzu zamówiła podwójne miejsce, a inny zakład pochował inną osobę obok i dla małżonka zabrakło miejsca, dlatego trzeba było przeprowadzić ekshumację. Ludzie się przeprowadzają, często zabierają zmarłych ze sobą. Często też na cmentarzu mamy kilka grobów z jednej rodziny i wtedy bliscy mogą zdecydować o połączeniu ich w jeden.
Bardzo dziękuję za podzielenie się tymi wszystkimi cennymi informacjami.