Opole w styczniu 1945 r.
Osobiste wspomnienia księdza Franciszka Spilla
W dniu 20 stycznia 1945 ewakuowano Opole. W dniach 21 i 22 stycznia przez Opole ciągnęły się całe kolumny uchodźców ze wschodu. Opole miało zostać ogłoszone twierdzą. Ten pomysł jednak upadł. W dniu 22 stycznia przez ulice Opola szli ludzie oznaczeni literą „P“ z całymi rolkami materiałów. W ten sposób sklepy zostały już obrabowane. Z daleka słychać już było armatni grzmot. We wtorek 23 stycznia przybyli pierwsi Sowieci, najprawdopodobniej patrol rozpoznawczy. Jeszcze między 22 a 23 godziną wieczorem przybyli niemieccy oficerowie sanitarni do starego budynku przy kościele pw. Matki Bolesnej i św. Wojciecha (kościół na Górce) po spirytus i środki opatrunkowe. Około 11 lub 11. 15 godz w nocy było słychać silne uderzenie, które spowodowane było wysadzeniem mostu na Odrze. Około 23.30 godz przybyli już sowieci z wyrabowanymi butelkami wina, z których musiałem kosztować chociaż byłem abstynentem. Rankiem 24 stycznia sowieci zajęli Opole. Na byłym placu SA (obecnym placu Kopernika) byli już sowieci i bawili się kołami. Kiedy opuściłem mury obronne starego budynku, okrążyli mnie sowieci pochodzenia azjatyckiego z długimi nożami (nie były to szable) i chcieli mnie zamordować chociaż byłem w sutannie i miałem biret na głowie. Wtem przybiegł Ukrainiec, któremu podarowywałem zawsze mój przydział papierosów. Negocjował z nimi i puścili mnie wolno. Około 9 godz Opole zaczęło się palić. Domy wzdłuż ulicy Bahnhofstrasse aż do klasztoru były systematycznie podpalane. Ponieważ klasztor był połączony ze starym budynkiem a kościół na Górce ze starym budynkiem poprzez korytarz, który umożliwiał chorym uczestniczyć w mszach świętych, próbowaliśmy ugasić pożar. Ksiądz Kubis, ksiądz Braun i Ojciec Świętej Rodziny Gisder, który ukrywał się w starym budynku przed Gestapo i ja z około 80 ludźmi, tworzyliśmy łańcuch. Ja i ci trzej księża staliśmy na pierwszej linii frontu i wlewaliśmy wodę w płomienie. Nagle upadłem na ziemię i gdy się ocknąłem byłem okrążony ogniem. Błyskawicznie wpadł mi do głowy pomysł jak się stąd wydostanę. Przez ogień wydostałem się na schody i tak byłem uratowany. Gdy doszedłem do innych to zapytałem ich czy widzieli, że upadłem. Nikt o tym nic nie wiedział. Gdy widzieliśmy, że klasztor nie jest do uratowania, usunęliśmy wszystkie drewniane części połączenia ze starym zabudowaniem: okna, drzwi, podłogę. Mimo to ogień, podsycony wichurą przeskoczył na stare zabudowanie i spaliło się górne piętro. Na szczęście ogień nie dotarł do kaplicy. Tak więc kościół na Górce nie został zniszczony poprzez ogień. Sowieci wyrabowali kościół jednak doszczętnie. 25 stycznia otrzymaliśmy wiadomość, że w nowym budynku Sowieci zastrzelili nauczyciela Haertel ponieważ ten chciał uchronić pewną dziewczynę przed zgwałceniem. Następne dni przebiegały pod znakiem walk na linii Odry. Musieliśmy przynosić zmarłych i poległych z ulic i domów i pochowaliśmy ich przy kościele na Górce, gdzie spoczywają jeszcze dzisiaj. Przez 10 dni nie mieliśmy chleba. Jedliśmy tylko zupy, kaszę i mąkę i ziemniaki. Nie zapomnę wołania dzieci: „ Mamo daj chleb“. Potem Sowieci utworzyli piekarnię gdzie otrzymywaliśmy na rodzinę jeden chleb. 29 lutego (był to rok przestępny) wszyscy mieszkańcy zostali ewakuowani 14 kilometrów od linii Odry w kierunku na południowy wschód. Potem wiedzieliśmy dlaczego – ponieważ Sowieci przygotowywali ostatnią ofensywę. Szliśmy, około 100 osób, przez Lędziny, Chrząstowice do Dębia. Przedtem byłem jeszcze u komendanta miasta Opole, nazywał się Rudaj, z powodu chorych, którzy musieli zostać odtransportowani. Wyjaśnił mi, że zrobią to sami. Nigdy więcej nie usłyszeliśmy o nich. Gdy przyszedłem od komendanta z powrotem na plebanię, była już zajęta przez Sowietów. Wziąłem tylko moją walizeczkę do ręki i z kuchni wziąłem sobie chleb, którego Sowieci nie chcieli mi nawet dać. Z nadzieją na szczęście szedłem ulicą Ozimską w kierunku Lędzin i spotkałem naszych w pobliżu fabryki mebli, za wiaduktem. Wieczorem dotarliśmy do Chrząstowic, gdzie przenocowaliśmy na plebani u proboszcza Leboka. Następnego dnia udaliśmy się do Dębia gdzie znaleźliśmy zakwaterowanie na parafii, w salce przeznaczonej do nauczania religii. Na parafii zamieszkaliśmy my księża i oczywiście musieliśmy się postarać o ludzi, w liczbie około 100. Nie pozostało nic innego tylko prosić w okolicy o żywność dla nich. W Wielkim Tygodniu wróciliśmy do Opola. W drodze zostaliśmy jeszcze przez Sowietów obrabowani. Gdy doszliśmy do plebani Świętej Marii Panny, napotkaliśmy od góry do dołu, we wszystkich kątach, na schodach, w łóżku tylko śmierdzący brud. Długo trwało zanim doprowadziliśmy tutaj znowu wszystko mniej więcej do porządku. Później zaczęło się powoli normalne życie. Najpierw wszystko było jeszcze niemieckie. Dopiero gdy nastała polska administracja, musieli wszyscy mówić po polsku. 12 maja przybył biskup Katowicki Adamski i pertraktował z proboszczem Antonim Jędrzejczykiem o duszpasterstwie. Mnie delegowano do Otmętu gdzie zostałem do 1 sierpnia 1945 roku. W Otmęcie proboszcz i pięć sióstr zakonnych zostało zastrzelonych przez Sowietów. Kościół został spalony. Pozostały tylko mury i sklepienie. Plebania była jeszcze zajęta przez Sowietów. Przywoziliśmy cegły przez awaryjny most przy Krapkowicach. Około 10.000 sztuk. Sowieci dostarczyli nam długie kawałki drewna na dach kościoła. Również dla wypalonego klasztoru. 1 sierpnia otrzymałem przez Urząd Wrocławski akt ustanowienia mnie proboszczem Januszkowic (od 1936 do 1945 Oderhain). Tam kościół został częściowo zniszczony przez bomby. Kolorowe okna były oszklone prowizorycznie zwykłym szkłem. W Januszkowicach Sowieci zastrzelili niemieckich mieszkańców, około 20 osób. Także proboszcza Karla Bujara wyprowadzili i na kraju lasu zastrzelili ponieważ wzięli go za niemieckiego oficera, mimo sprzeciwu ludzi. Dopiero po trzech miesiącach go znaleziono i pochowano, bez księdza. Po 10 dniach przybył proboszcz Franz Dusza z Góry Świętej Anny i odprawił mu pogrzeb kościelny. Kiedy byłem jeszcze w Otmęcie musiałem odprawić pogrzeb milicjantowi, który bardzo źle się zachowywał. Gdy odniosłem się do tego faktu w mowie pogrzebowej, chciano mnie przy grobie zastrzelić. Tak bardzo mieli mnie dość ponieważ powiedziałem prawdę. Od tego czasu UB prześladował mnie i szykanował. Doszło nawet do wysiedlenia mojej osoby ale do Polski, nie do Niemiec.
materiał przesłany do redakcji przez Pana Krzysztofa Warzecha