Kontynuujemy cykl „Żony opozycjonistów”, o cichych bohaterkach tamtych dni. W tym wydaniu Małgorzata Jałowiecka, żona Stanisława Jałowieckiego, pierwszego przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Śląska Opolskiego, a później dziennikarza, wiceszefa Radia Wolna Europa w Monachium oraz marszałka województwa opolskiego w latach 1998-2002

Stanisław Jałowiecki kiedyś zauważył, że na świecznikach byli działacze opozycji, bohaterkami tak naprawdę były ich żony, pilnujące domowych ognisk. – Bez nich nic by się nie udało – mówił Stanisław Jałowiecki.

 13 grudnia 1981 rok

Jałowieccy mieszkali przy ul. Obrońców Stalingradu 15 w Opolu, tuż przy zjeździe z wiaduktu.

Małgorzata patrzyła przez okno, jak jechały gdzieś transportery opancerzone.

– Byłam wtedy sama z dwójką dzieci w domu, starszy miał osiem, a młodszy niespełna dwa latka – wspomina. – Mąż dwa dni wcześniej pojechał do Gdańska, na posiedzenie Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Stanisław Jałowiecki w drodze powrotnej do Opola dowiedział się od kolejarzy, że wprowadzono stan wojenny. Jeszcze przed Wrocławiem pociąg zwolnił, a kolejarze pomogli wyskoczyć Władysławowi Frasyniukowi, bo na dworcu już na niego czekali esbecy. Jałowiecki dojeżdża do Opola. Nie wraca już do domu, ukrywa się.

Za to do ich mieszkania wpadli jacyś mundurowani z kałachami.

– Wszystko się tak szybko toczyło, że nawet nie patrzyłam: wojsko, czy milicja… – opowiada.

– Męża szukali – dodaje po chwili.

Czy była przerażona?

– Nie. Młoda byłam, a optymizm pomagał – mówi. – Następnego dnia miałam już sygnał, że mąż jest w Opolu.

Małgorzata ubrana na czarno poszła na komendę.

– Do komisarza wojskowego – poprawia się. – Powiedziałam mu, żeby mi znaleźli męża, bo nie wrócił z Gdańska. Kluczył, że internowany, a w końcu przyznał, że zupełnie nie wiedzą, gdzie jest. Byłam spokojna o męża, dopóki nie mieli dla niego pomysłu na drogę ewakuacyjną, że będzie balkonami z dziewiątego piętra na ósme schodził. Ale całe szczęście milicja nie przyszła.

Tajna obrona magisterki

Cały ten okres, kiedy Stanisław Jałowiecki się ukrywał, Małgorzata ze swojego mieszkania widziała, jak pod ich domem stali tajniacy.

– Mnie też nie opuszczali, cały czas za mną łazili, licząc, że zaprowadzę ich do męża – wspomina.

Potrafiła ich jednak przechytrzyć, bo udawało się jej czasem spotykać z mężem gdzieś u przyjaciół.

W okresie stanu wojennego bezskutecznie szukała pracy. W czasach, kiedy nikt nawet nie wspominał o bezrobociu, żonie przewodniczącego opolskiej „Solidarności” władza ludowa nie chciała pozwolić zarabiać na siebie i dzieci.

– Szukałam pracy w szkole, w różnych przedsiębiorstwach – opowiada. – Chciałam nawet zostać bufetową, ale powiedzieli mi, że nie mam odpowiedniego wykształcenia. Irenka Kirsteinowa też mi próbowała pomóc, ale bezskutecznie.

W stanie wojennym miała tajną obronę swojej pracy magisterskiej na elitarnym wówczas wydziale socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

– Profesor Kwaśniewicz tak zrobił, żeby nikt nie wiedział, kiedy żona przewodniczącego regionu będzie się bronić – śmieje się pani Małgorzata.

Podchody z esbekami

Kiedy esbecy przychodzili do ich mieszkania robić rewizje, było spokojnie, bez większych ekscesów.

– Nie było żadnych złośliwości z ich strony, bałaganu też nie robili – wspomina. – Czasem mieli jakieś uwagi, typu „O, powodzi się”, kiedy zobaczyli zawartość paczki, które dostawałam z opolskiej kurii.

W paczce była mąka, cukier, ryż, może olej. Czasem zaplątało się coś lepszego. Tyle, że wszystko w kolorowym opakowaniu, jakich wówczas w Polsce nie było. Potem na mieście można było usłyszeć propagandowe ploty, że ci z opozycji za darmo tego nie robią, żeby wzniecić do nich społeczną niechęć.

Kiedy przychodzili na rewizję, to rozbierali się z kurtek i zdejmowali kabury z pistoletami.

– Za którymś razem młodszy synek, który ledwo zaczął mówić, poprosił jednego z nich o pistolet – opowiada. – A kiedy esbek zapytał go, po co mu broń, to odpalił, że „władzę ludową będzie strzelał”.

O swoim zaangażowaniu w działalność opozycyjną mówi, że to było takie lekkie wsparcie.

– Jakąś drukarnię przywiozłam, jakąś ryzę papieru. Ot, tyle – opowiada. – Pierwsza gazetka była robiona na takim małym drukarzu.

Gdzie zorganizowała drukarnię? W PRL-u każda maszyna do pisania była pod nadzorem, a zdobycie małej drukarni to był cud.

– Pojechałam po nią do przyjaciół do Krakowa, gdzie studiowałam – tłumaczy.

Kiedy wysiadła z pociągu w Opolu, było już po godzinie milicyjnej. Szła wiaduktem, uginając pod ciężarem zapakowanej solidnie drukarki. Zatrzymała się „suka”, milicjanci poprosili o dokumenty.

– Zapytali mnie tylko, czy żona byłego przewodniczącego – opowiada.

Odpaliła, że aktualnego przewodniczącego. W klapie miała wpięty znaczek zdelegalizowanej „Solidarności”.

– Zapytałam ich jeszcze, czy będą tak uprzejmi i podwiozą mnie do domu, bo mam ciężki bagaż – śmieje się. Tak z drukarką bezpiecznie dotarła do domu.

Kto podnosi rękę na władzę ludową…

Jałowieccy zostali aresztowani 14 maja 1982 roku, w dniu urodzin Małgorzaty.

– Akurat dzieci zawiozłam do mamy w Tarnowskich Górach, tam się spotkaliśmy z mężem – opowiada.

I tam ich zatrzymano. Otoczył ich kordon milicji, a przed komisariatem w Tarnowskich Górach stanął szpaler milicjantów.

– Byliśmy dwójką małych ludzi, a oni wystawili tylu milicjantów – nadal dziwi się pani Małgorzata. – Taka pokazówka, żeby na władzę ludową nikt ręki nie podnosił.

Jak groźnych przestępców osobnymi „nyskami” ich wieźli, w eskorcie innych samochodów na sygnale, do samego Opola.

Bywało, że kiedy małżeństwo opozycjonistów trafiało za kraty, to dzieci trafiały do domu dziecka. Czy Małgorzata nie obawiała się, że stanie się podobnie?

– W ogóle nie miałam takich myśli – przyznaje. – Poza tym dzieci były u mojej mamy, więc były bezpieczne.

Po przesłuchaniu w komendzie na Powolnego w Opolu następnego dnia esbecy wypuszczają Małgorzatę Jałowiecką do domu.

– Próbowali różnych sposobów, żeby nastawić mnie przeciwko mężowi – wspomina. – Mówili na przykład: „Czy pani wie, że kiedy męża nie było w domu, to spotykał się z innymi kobietami? No, bo pani wie, że mężczyzna musi…”. Takie tam, oni zawsze tak próbowali mieszać.

Stanisława Jałowieckiego na „dołku” trzymali miesiąc.

– Na „dołku” było ciągle ciemno, więc mąż tam sobie zepsuł wzrok – dodaje.

Bała się, że dostanie długi wyrok, że dzieci zdąży sama wychować. – Mąż był aresztowany, a nie internowany, więc to były zupełnie inne warunki – tłumaczy. –  Na początku groźba była taka, że mąż spędzi kilkanaście lat w więzieniu. A jeszcze wciskali mu działalność wywiadowczą na rzecz innego państwa…

Został skazany przez Sąd Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu, na sesji wyjazdowej w Opolu, na dziesięć miesięcy więzienia. Procesy odbywały się w opolskim klubie oficerskim, czyli w kinie Kosmos.

W areszcie na Sądowej pierwszy raz zobaczyła męża skutego kajdankami. – To nie było łatwe, trudno się patrzy na ukochaną osobę tak potraktowaną – przyznaje Małgorzata.

Podczas krótkich widzeń w więzieniu przy Sądowej Małgorzata przekazuje mężowi regulamin więzienny z kodeksu karnego.

– Zaraz na początku nie miał adwokatów, więc musiałam mu przekazać, jakie prawa ma więzień – tłumaczy.

To był traumatyczny czas

Małgorzata Jałowiecka mówi, że mieli wtedy poczucie przegranej. – Poczucie, że się nie udało, było głęboko depresyjne – przyznaje. – Przyszedł taki czas beznadziei, poczucia, że ten cały system się nigdy nie zawali.

Ruch społeczny, jakim była NSZZ „Solidarność”, z 10-milionowego stopił się do garstki walczących.

– Niektórzy znajomi powodowani strachem już mnie nie poznawali na mieście – opowiada.

Małgorzata Jałowiecka podkreśla, że przetrwać pomagało jej finansowe wsparcie od „Solidarności”. Nie zapominali też o niej rolnicy, a to przywieźli żywe kury dla dzieci na rosół, a to kaczki.

– Sąsiadka hodowała kury, więc świeżutkie jajeczka dla dzieci przynosiła – opowiada. – Nie bałam się, że mi zabraknie pieniędzy na życie, a to przy dzieciach było bardzo ważne.

Po zawieszeniu stanu wojennego w styczniu 1983 roku Stanisław Jałowiecki opuszcza więzienie.

Poszła po męża na Sądową, potem pieszo wracali do domu.

– Cieszyłam się, że mąż wychodzi, ale nie byłam optymistycznie nastawiona do tego, co będzie – przyznaje.

Nie sądziła jednak, że nadal będą robić im rewizje.

– Mąż już się wtedy nie angażował, więc myśleliśmy, że będzie spokój, ale się okazało, że wciąż byliśmy zagrożeniem dla władzy ludowej – mówi.

A Małgorzata nadal częstowała esbeków herbatą.

– Człowiek dobrze wychowany ma takie odruchy, że jak ktoś przychodzi do twojego domu, to się go częstuje – śmieje się.

Paszport w jedną stronę

Ale przyszedł taki dzień, po którym stwierdziła, iż kolejnej rewizji już nie zniesie. To ona była motorem decyzji o wyjeździe z Polski. Skontaktowała się kilkoma ambasadami, m.in. Australii i Nowej Zelandii, potem była w ambasadzie Kanady.

– Wszędzie kazali czekać pół roku, tylko w ambasadzie USA powiedzieli, że dostaniemy wizę – wspomina.

Był 1983 rok, kiedy wsiadali do samolotu z paszportem w jedną stronę.

– Nadaliśmy skrzynie przez urząd celny do Ameryki, tak na ślepo, bez adresu – opowiada. – Potem polecieliśmy do Frankfurtu, gdzie przez dwa tygodnie czekaliśmy, aż dostaniemy dalszy przydział. W kieszeni miałam 40 dolarów, bo tyle mogłam kupić w Polsce. Miałam duszę na ramieniu, bo znów jakieś nieznane…

Wylądowali w Seattle.

– Inne sklepy, inny świat i wreszcie ludzie uśmiechnięci – wspomina. – Szczęki nas bolały, bo nie byliśmy przyzwyczajeni do śmiania się.

W USA byli wzorcową rodziną imigrancką. Szybko nauczyli się mówić po angielsku, jeździli po stanach i namawiali innych, żeby zostali sponsorami dla innych imigrantów. Stali się popularni, pokazywano ich w lokalnych mediach.

Dwa lata byli w USA, potem wyjechali do Monachium.

– Mąż dostał tam ciekawą pracę, jako dziennikarz Radia Wolna Europa – tłumaczy. – Potem został wicedyrektorem RWE. W Monachium znów byłam gospodynią domową, bo nie dostałam zezwolenia na pracę. I nie byłam z tego zadowolona. Przez dziesięć lat mieliśmy dokumenty bezpaństwowców, zanim  dostaliśmy obywatelstwo amerykańskie.

W 1994 roku odzyskali polskie paszporty i wrócili do Polski. Kupili gospodarstwo w górach, zaszyli się głęboko na wsi.

– Nigdy nie żałowałam, że wróciłam, że mieszkam na wsi – podkreśla. – Prowadzimy z mężem gospodarstwo agroturystyczne.

Ich historia zakończyła się dobrze, ale z emigrantami bywało różnie. Ktoś się rozpił, ktoś absolutnie stoczył, komuś innemu małżeństwo się rozleciało.

– Nie narzekam, było ciekawie – stwierdza Małgorzata. – Na bieżąco nic nie było proste, ale czas wszystko wygładził. A moje życie to taki rollercoaster. Masę sukcesów mieliśmy w życiu.

Małgorzata stworzyła Organizację Turystyki Wiejskiej, stowarzyszenia agroturystyczne w Polsce, potem federację. Potem trafiła do zarządu europejskiej turystyki wiejskiej. I to przed 2004 rokiem, zanim Polska weszła do UE..

Żony opozycjonistów. Małgorzata Jałowiecka: – Moje życie było jak rollercoaster

tekst fot.Jolanta Jasińska-Mrukot

 

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.