Ten Wschód ciągle w nim siedział, ale dopiero kiedy przymierzał się do przejścia na mundurową emeryturę, wsiadł do Kolei Transsyberyjskiej, żeby zobaczyć mityczną tajgę i babuszki z koszami pełnymi jedzenia na peronach. Ale i one powoli znikają, bo wypierają je legalne budki.

W życiu 42-letniego Grzegorza Mazura jeszcze wiele może się zdarzyć, choć on sam twierdzi, że nic już nie będzie takie jak podróż transsyberyjską koleją. Jak wyspa Olchon i smak omula, występującego tylko w Bajkale. Jak wspinaczka na dwutysięcznik Pik Czerskiego, nazwanego na cześć polskiego geologa, syberyjskiego zesłańca. No i wiele serdecznych spotkań po drodze z Rosjanami.

– Rosjanie już tacy są, jak o coś zapytasz czy poprosisz, to od razu obejmują cię pełną opieką – podkreśla Grzegorz.

Od celu jego podróży marzeń do domu w Dobrzeniu Wielkim dzieliło go 7 tysięcy kilometrów i 7 stref czasowych.

– To prawda, że dzisiaj można być wszędzie, w Afryce, na Azorach czy Hawajach, gdzie tylko chcesz, ale ja zawsze wybiorę Wschód – mówi Grzegorz.

Ten wyjazd był zderzeniem z tym, co słyszał przed laty od Antoniny Strzelec, swojej nauczycielki rosyjskiego spod Jeleniej Góry, gdzie chodził do szkoły. Z obecnej perspektywy była to trochę opowieść o świecie, którego już nie ma. Tam, skąd pochodziła jego nauczycielka.

– Pani Antonina opowiadała o wilkach, które tańczyły nad głębokim dołem, do którego wpadła jako mała dziewczynka – mówi Grzegorz. – Opowiadała nam o Bajkale, najgłębszym jeziorze świata, i ludziach tam żyjących. To Antonina Strzelec roznieciła we mnie fascynacje Wschodem. Nie mam korzeni kresowych, nie mam rodziny na Wschodzie, ale mam tam przyjaciół, a te klimaty są mi bliskie.

Z lekcji rosyjskiego zapamiętał jeszcze, jak pani Antonina opowiadała o najdłuższej linii kolejowej na świecie, z Moskwy do Władywostoku. Przekraczającej osiem stref czasowych, nazywanej też „najjaśniejszym klejnotem w koronie carów”. Jej budowę rozpoczęto za cara Aleksandra III, a zakończono rok przed wybuchem rewolucji październikowej.

Był jeszcze inny powód podróży. Po latach pracy w służbie więziennej oraz decyzji o przejściu na emeryturę i pozostawieniu codziennego widoku krat i muru, odezwała się w nim potrzeba wolności i zrobienia czegoś, co od dawna chodziło mu po głowie.

– A może odezwał się we mnie bradiaga (z ros. włóczęga – aut.) – śmieje się Grzegorz.

Nikt nie pije, nikt nie śpiewa

Ten wyjazd to też konfrontacja z tym, czego nasłuchał się o podróżach transsyberyjską koleją.

– Że tam wódka stakanami się leje, a podróżni nie trzeźwieją. I non stop śpiewają – mówi. – Było odwrotnie. Porządek i nikt nie pił, bo tego bardzo pilnowano. Po pociągu też bez sensu nie można chodzić, tego prowadnik, czyli porządkowy, pilnował.

Odjazd z Dworca Jarosławskiego. Pociąg z Moskwy do Władywostoku jedzie po szerokich torach – rozstaw kół o 9 centymetrów szerszy niż mają nasze pociągi. Grzegorz po czterech dobach wysiada w Słudiance. Do Władywostoku musiałby jeszcze trzy doby jechać.

– Ale nie dwa tygodnie, jak się w Polsce opowiada – dodaje.

Jednak zanim pojechał na Dworzec Jarosławski w Moskwie i wsiadł do pociągu, u moskiewskich przyjaciół spędził dobę. Spacerowali po Moskwie.

– A na moje życzenie jeszcze poszliśmy do GUM-u (Gosudarstwiennyj Uniwiersalnyj Magazin – aut.), po prostu do moskiewskiego domu towarowego, gdzie można kupić najdroższe towary z całego świata – opowiada Grzegorz. – Bo o GUM-ie pani Antonina też opowiadała, ale tym z czasów ZSRR. Pani Antonina, kiedy była nastolatką, po raz pierwszy przyjechała do Moskwy. I tam po raz pierwszy w życiu jadła marożennyje, czyli lody.

W pociągu wybrał najniższą klasę, tzw. plackartę, to był taki sypialny z piętrowymi łóżkami bez przedziałów.

– Ludzie, których poznałem w pociągu, dziwili się, że wybrałem mało komfortowy wagon – mówi. – A ja w plackartnym miałem więcej przestrzeni i powietrza. Nie chciałem pierwszej klasy, czteroosobowego zamkniętego przedziału, prawie jak więziennej celi.

Pierwsza stacja, krótki postój, a na peronie babuszki z domowym jedzeniem.

– Makaron z sosem i jakimś mięsem mielonym, do tego pomidory, pyszne, takie, jakie jadłem w dzieciństwie – mówi. – Całość 150 rubli, czyli jakieś 11 złotych.

Za oknem mijali drewniane chaty, krowy na łąkach, a za nimi tajga.

– Po drodze obalałem mity – wspomina Grzegorz. – Mam w plecaku butelkę wódki, a tutaj nikt się nie chce częstować! Zdziwiłem się też, że ludzie ze sobą nie rozmawiają, tak jak toczyły się rozmowy w pociągach w PRL. W Rosjanach pewnie wciąż drzemie strach po wszechobecnym kiedyś KGB i z nieznajomym lepiej tylko „podróżne” poruszać tematy, bo nie wiadomo z kim rozmawiasz.

Jekaterynburg, czyli Czelabińsk w czasach ZSRR, leży na granicy dwóch kontynentów, Europy i Azji, na południu Uralu. O tym też pani Antonina Strzelec opowiadała. Jego dotychczasowi towarzysze podróży wysiedli właśnie w Jekaterynburgu.

– Wysiadając, ostrzegli mnie, żebym nie pił z Buriatami nad Bajkałem – mówi Grzegorz. – Raz, że oni nie lubią alkoholu, a dwa, że to niebezpieczne.

Ludzie wsiadają i wysiadają, każdy nowy podróżny dostaje od prowadnika zestaw świeżej pościeli i ręcznik.

W Jekaterynburgu dosiadły się cztery kobiety.

– Myślałem, że będę z tymi babami jadł, pił, śpiewał, a one trochę ze sobą pogwarzyły i zaraz każda smartfon w rękę, jak małolaty z opolskiego ZWM-u – śmieje się Grzegorz. – No, widać, że tradycja umarła.

Nad Bajkałem Lenin wskazuje na Moskwę

Za oknami migają obrazy Syberii, gdzieniegdzie pojawiają się stareńkie chaty.

– Mimo że obsługa z wagonu restauracyjnego proponuje posiłki, to podróżni wolą zaopatrywać się w jedzenie u babuszek z peronu – wspomina Grzegorz. – One mają całe porcje obiadowe, owoce leśne. Wszystko takie świeże, dopowiadałem sobie, że pachnące tajgą. Ludzie opowiadali, że czasem któraś spod spódnicy wyciągnie flaszkę samogonu i oferuje podróżnym. Ale mnie żadna nie proponowała, bo nie wolno. Więc i to odeszło…

Późnym wieczorem dojechali do Irkucka nad Angarą, jedynej rzeki wypływającej z Bajkału. Przed północą Grzegorz dotarł do celu swojej podróży, do Słudianki.

– Razem z turystkami z Moskwy szukałem tour bazy, one miały zabukowaną kwaterę – kontynuuje. – A ja ze swoim jednoosobowym namiotem znalazłem miejsce blisko ich tour bazy.

Rano wyszedł z namiotu, a za niewielkim murkiem czekała go niespodzianka – jezioro Bajkał, o którym marzył przez wszystkie lata.

Trochę się pokręcił po centrum Słudianki. Zjadł na ławce śniadanie, potem zrobił kilka zdjęć w centrum. Przy dworcu przyuważył turystyczny rower z polską flagą.

– Tak poznałem Waldemara Malinę z Sosnowca, który rowerem penetrował nadbajkalski teren – wyjaśnia. – Miał w planie, tak jak ja, zdobyć Pik Czerskiego. Czy to nie jest szczęście?

Zanim ruszył w góry, zaliczył muzeum minerałów i popatrzył na pomnik Władimira Iljicza Lenina z ręką skierowaną w stronę Moskwy.

– Miałem ciężki plecak, do tego torba z jedzeniem, tak wyruszyłem zdobywać szczyt – opowiada.

Po drodze nad potokiem minęli z Waldemarem Maliną rozbite obozy Chińczyków. Dalej inni turyści, pewnie Rosjanie. Do pierwszej bazy na 15. kilometrze, gdzie jest stacja meteorologiczna, dotarli już po zmroku. Ale baza była zamknięta.

Na szczęście okazało się, że na tej wysokości ktoś mieszka!

– Było kilka drewnianych chatek, nawet koń, jak się później okazało, transportował żywność do tour bazy ze Słudianki. A przy tych domach za drobną opłatą można było rozbić namiot. Przyłączyli się do nas Artiom i Iwan z Angarska. Przy ognisku i przy czymś mocniejszym zapytałem, czy znają taką pieśń „Koń”. Popatrzyli na mnie i zapytali, skąd ja ją znam.

Po chwili ludzie powychodzili z namiotów, przyłączając się do tego ich chóru, którego echo rozniosło się w całych górach Chamar-Daban.

Szlak przyjaźni polsko-rosyjskiej

Rankiem na szlak wyruszyli już we czwórkę, z Artiomem i Iwanem. – Z góry zobaczyliśmy jezioro Serce, bo dosłownie ma taki kształt – wspomina Grzegorz.

Postanowili, że po zdobyciu szczytu dotrą tam nieprzetartym szlakiem. Wejście na Pik Czerskiego nie było łatwe, wspinali się po stromym zboczu. Na szczycie wypili puszkę piwa na czterech. I zaśpiewali „Katiuszę”. A potem, jak zaplanowali, ruszyli nad jezioro Serce.

– Szlak do bezpiecznych nie należał – przyznaje Grzegorz. – Kamienie się obsypywały, a chwilami było naprawdę niebezpiecznie. Potem nazwaliśmy go szlakiem przyjaźni polsko-rosyjskiej – śmieje się.

Po odpoczynku w bazie rozstali się jak prawdziwi wędrowcy, bo każdy miał inny cel. Waldemar na rowerze wyruszył do Ułan Ude, stolicy Buriacji, a Grzegorz – do Irkucka, by następnie dotrzeć na wyspę Olchon.

– Dziwny ten Irkuck, z jednej strony nowoczesny, a z drugiej drewniane domy, taka Zielona Góra sprzed ponad czterdziestu lat – porównuje.

Dalej marszrutką, czyli busikiem za tysiąc rubli dojechał do małej osady buriackiej, by promem dotrzeć do wyspy Olchon na Bajkale. Tą samą marszrutką po przeprawie promowej dotarł do największej miejscowości na wyspie, wioski Chużyr. I znów dojechał nocą.

– Wioska leży nad brzegiem Świętego Morza, czyli mniejszej części Bajkału – opowiada. – Przeszedłem przez miejsce kultu Buriatów, bramy, dalej do skały Szamanki. A pod tą skałą Buriaci odprawiają szamańskie obrzędy. Nad wszystkim czuwa Burchan, duch Bajkału.

W lasku na plaży na pole namiotowe skierowali go inni turyści. – Często w różnych sytuacjach pomagali mi Rosjanie – mówi Grzegorz. – Mam tylu nowych przyjaciół, zaprosiłem ich do swojego Dobrzenia Wielkiego.

Zdarzyły mu się też dwie trudne sytuacje. I spotkał tam szamana z… Ukrainy. – To wszystko opisałem w moim dzienniku z podróży, który zawarłem w książce „Podróż na wschód”.

Potem leciał siedem godzin z Irkucka do Moskwy, stamtąd dwie godziny do Warszawy.

– Nie wszystko w życiu jest za pieniądze i tego w Rosji doświadczałem – mówi Grzegorz. Czy poleca innym taką podróż?

– To męska wyprawa, a ja mam podobno szczęście, więc jednak polecam podróżować w grupie – radzi.

Po powrocie znad Bajkału odwiedził swoją niewidzianą od lat nauczycielkę w Leśnej pod Jelenią Górą. – Pani Antonina ma blisko 90 lat, ale z moich opowieści ona najwięcej rozumie – przyznaje.

 Zdjęcia: Grzegorz Mazur

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.