Z Mateuszem Młynkiem, który dotarł rowerem z Dobrzenia Wielkiego do Rzymu, o miłości, którą darzy Włochy, napotkanych w trasie przygodach i różnicach pomiędzy Polakami a Włochami, rozmawia Tomasz Chabior.

Tomasz Chabior: Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, nawet ta z Dobrzenia Wielkiego?

Mateusz Młynek: To powiedzenie chodziło mi po głowie przez cały wyjazd, słyszałem je nawet w innych językach w Czechach i Austrii, przez które przejeżdżałem. We Włoszech także, głównie z ust obcokrajowców. W trasie byłem dokładnie 31 dni, w tym czasie pokonałem 2,3 tys. km.

I to bez uszczerbku na zdrowiu!

Nie do końca, bo już pierwszego dnia, w drodze z Dobrzenia do Kłodzka, śmierdziało kontuzją. Przejechałem wtedy 130 km, mięśnie piekły niemiłosiernie, w dodatku naciągnąłem mięsień uda. Bałem się, że będę musiał zawrócić, doskwierał mi bowiem przez kilka następnych dni, ale miałem cel i jechałem dalej.

Z Kłodzka do Czech, a potem azymut Austria?

Tak, chciałem jak najszybciej wyjechać z Polski, żeby poczuć klimat podróży. Nasz kraj jest piękny, ale magię przygody poczułem dopiero w Pradze. Po drodze zwiedziłem jeszcze Hradec Kralove, a w Pradze zostałem na noc. W Czechach wskoczyłem też na europejską trasę rowerową wiodącą z Norwegii na Maltę – EuroVelo 7. Dostałem się wreszcie do Austrii, przejechałem przez Linz i skierowałem się na Salzburg. Czeskie i austriackie ścieżki rowerowe są świetne, dobrze oznaczone i w zdecydowanej większości asfaltowe, więc już na nich zostałem. Po drodze przespałem się nad Dunajem, na hamaku, przy ognisku, kąpiąc się w rzece. Nie żałuję, bo to niezapomniane przeżycie, poza tym noclegi były zbyt drogie.

Kiedy wreszcie wjechałeś do Włoch?

13. dnia podróży, ale najpierw czekała mnie niezła przeprawa. Gdy dojechałem do Salzburga, zobaczyłem piękne, monumentalne i potężne góry, które wzbudziły we mnie… solidne obawy.

Alpy…

Żeby dojechać w ogóle do austriacko-włoskiej granicy musiałem przebić się przez największe i najwyższe pasmo Europy. I to rowerem. Nie wiedziałem więc, czego się spodziewać.

Faktycznie było tak trudno?

Nie, ale też nie robiłem 120 km dziennie, tylko jakieś 60-70. Kierowałem się na Bischofshofen, potem na Villach, aż wreszcie – po srogim podjeździe – dotarłem do Włoch, do Tarvisio.

Dlaczego Twoim celem była akurat Italia?

Wspaniały klimat, piękne widoki, jedzenie i cudowni ludzie. Jedna z wielu dobrych rzeczy, która została mi ze związku. Spędzałem tam wspaniałe urlopy. Zdążyłem pokochać ten kraj za pyszną kuchnię, piękne widoki, potężny dorobek kulturowy i otwartość ludzi, ich luz. No i  tak właśnie Pojechałem rowerem po marzenia do słonecznej Italii.

Po prostu wsiadłeś na rower i wyruszyłeś do Rzymu?

Nie tak od razu, to marzenie rosło we mnie od jakiegoś czasu. Rok temu zrobiłem trening na trasie Dobrzeń Wielki-Gdańsk. Była to próba moich sił i możliwości mojego roweru. Po powrocie znad Bałtyku chciałem jeszcze pojechać do Rzymu, nauczycielskie wakacje to przecież całe 2 miesiące, miałem więc czas. Odłożyłem to jednak na kolejny rok, tym razem mając nie tylko marzenie, ale też potrzebę, by przeżyć taką przygodę. Trasę planowałem na bieżąco, wyszukując noclegów podczas obiadu lub na trasie, gdy biwakowałem.

Co ze sobą zabrałeś?

Telefon komórkowy, portfel, powerbanka, dwa komplety ubrań do jazdy, spodnie dresowe, ubranie wyjściowe i kurtkę przeciwdeszczową. Oprócz tego wziąłem dwie dętki na zmianę, podstawowe narzędzia i hamak. W Salzburgu kupiłem też śpiwór, żeby spać w nim będąc w Alpach. Zaopatrzyłem się również w butle na wodę o łącznej pojemności 2,5 litra. Jedzenie kupowałem w marketach, czasami stołowałem się w barach i restauracjach.

Wróćmy teraz do sedna. Jak wyglądała dalsza podróż przez Włochy?

Zjeżdżając z Tarvisio zobaczyłem jeden z najpiękniejszych widoków w życiu. Trasa wiodła przez starą trakcję kolejową i tunele. Wyjeżdżając z nich otwierały się panoramy rzecznych dolin z zielonymi płaszczami lasów, okalającymi strzeliście górujące skalne szczyty. Następnie pojechałem do Udine, a stamtąd do słynnej Wenecji. Kolejnymi punktami na mapie mojej wyprawy były Ferrara i Bolonia, w drugim z miast uczestniczyłem nawet w wieczorze panieńskim.

Jako kto…?

Jako spontaniczny uczestnik. Panie zaprosiły mnie do stołu, były ze swoimi partnerami, co mnie zdziwiło. Okazało się, że we Włoszech tak bywa, a ci chcieli pobawić się razem z dziewczynami – ponoć z zazdrości. Towarzystwo namawiało mnie jeszcze do wspólnego wypadu na imprezę, ale odmówiłem, bo kolejnego dnia wyruszałem dalej.

Dokąd tym razem?

Do Florencji, po drodze zahaczyłem jeszcze o jezioro Suviana. Tak wjechałem do Toskanii, a moim kolejnym przystankiem było miasteczko San Gimignano, gdzie spotkałem cennych mi kompanów z Dobrzenia Wielkiego i Starych Siołkowic. Potem pojechałem do Sieny, a następnie do Mariny di Grosetto nad Morzem Tyrreńskim. Kolejne były Orbetello i jezioro wulkaniczne Bracciano. Tam strzeliła mi szprycha, więc zaprowadziłem rower do serwisu. Maestro założył nową, przesmarował też części, przyniósł espresso i zjadł ze mną śniadanie. Potem ruszyłem prosto do Rzymu, łapiąc po drodze kapcia. Poradziłem sobie z nim i wreszcie, 25. dnia podróży, dotarłem do stolicy Włoch. Zwiedzanie jej rowerem to chyba najlepsza opcja. Omijałem korki i przejeżdżałem na czerwonym świetle, w białej koszuli, jak prawdziwy Włoch.

Jak wróciłeś później do domu?

Kilkoma pociągami. Z Rzymu do Opola jechałem przez 2 dni. Natomiast z Opola do Dobrzenia Wielkiego dojechałem już rowerem.

Oczywiście jak Włochy, to i kuchnia. Czym się kierowałeś, wybierając dania?

Szukałem tego, co lokalne. Skoro w Tarvisio i Udine, czyli na północy, wyraźne są wpływy kuchni austriackiej, to skosztowałem apfelstrudel, taką ichnią szarlotkę. W Bolonii, o dziwo nie je się spaghetti bolognese, a przepyszne tagliatelle al ragu oraz mortadelki. We Florencji zjadłem owoce morza w bułce z typowego tam street fooda, a na zachodnim wybrzeżu – makaron z owocami morza. W wielu miejscowościach i miastach Toskanii raczyłem się tamtejszymi serami, szynkami i oczywiście winem. W Rzymie z kolei zjadłem pizzę romanę i typowy dla stolicy Italii makaron cacio a pepe polany sosem z serem pecorino i pieprzem oraz carbonarę.

Nie bałeś się jeździć rowerem wśród włoskich kierowców?

Oczywiście, że się bałem! Nie było dla mnie żadną tajemnicą, że Włosi to szaleni kierowcy! Podobno to przez pośpiech, tak samo jak obicia i rysy na ich pojazdach. Ciekawe, że ten naród żyje powoli chwytając ich la dolce far niente [słodkie nic nie robienie – przyp. red.], ale zapomina o tym za kierownicą (śmiech). W Rzymie byłem świadkiem, jak szarpało się dwóch seniorów, jeden jechał skuterem, drugi fiatem panda. W Bolonii natomiast słyszałem, jak jeden kierowca krzyknął do drugiego „jeździsz, jak moja żona!”. Stracha napędził mi też Włoch, który wyprzedzał mnie, mieszcząc się na milimetry między mną a jadącą z naprzeciwka ciężarówką i to bez zwalniania!

Czym Polacy różnią się od Włochów?

Włosi mają ciepły klimat i w nich też jest gorąco. Są bezpośredni, ekspresyjni, głośni, radośni i mają gorące temperamenty. U nich takie podejście do życia jest wrodzone, a u nas podobno pojawia się po kilku głębszych (śmiech). W dodatku Włosi żyją w stylu la dolce vita [słodkie życie – przyp. red.], łapią dzień, czego nam często brakuje. Nasza rzeczywistość to odpowiadanie „jakoś leci” albo „bywało lepiej” na powitanie.

Cieszą się życiem…

Mają bogate życie towarzyskie, są zadowoleni z życia. My niestety zamykamy się w domach, co zresztą jest uwarunkowane przez klimat. W Italii lato jest dłuższe i cieplejsze, sąsiedzi wystawiają na ulice stoły i telewizory, spędzają tak wspólnie wieczory uciekając z rozgrzanych mieszkań, rozmawiają, oglądają mecze. Podczas mojej podróży widziałem też przerwę dwóch jednostek żołnierzy, było ich w sumie dwudziestu. Mimo służby zatrzymali się na 1,5 godziny na espresso i jedzenie, bo oni muszą przynajmniej raz dziennie urządzić sobie takie nic nie robienie. Włosi nie spieszą się, no chyba że na drogach (śmiech).

Jakieś mądre słowo na koniec?

Każdy, kto poczuje taką potrzebę, powinien tego spróbować! Poczuć tę magię, wejść w ten nastrój, poznawać ludzi z takimi samymi celami, zobaczyć to wszystko i zakosztować dobroci świata. Dosłownie sprawdzić, jak cały wszechświat sprzyja, kiedy czegoś bardzo pragniesz. Cieszysz się wtedy każdą chwilą, najmniejszą rzeczą. Wietrzysz głowę i napełniasz duszę.

Planujesz kolejne rowerowe wojaże po Europie?

Nie byłem jeszcze w Skandynawii i wschodnich państwach Bałtyckich, co stanowi jakiś zalążek następnej takiej wyprawy. Kuszą mnie także Gruzja i Japonia, ale to już nie rowerem.

Dziękuję za rozmowę.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Jeden komentarz

Skomentuj

O Autorze

W dziennikarstwie od 9 lat, w fotografii o rok krócej. Miłośnik narciarstwa, karate i siatkówki, spośród których nie uprawia tylko trzeciej z dyscyplin. Przez całe życie poświęca się sportowi, choć w Opowiecie.info zajmuje się też innymi tematami. W wolnym czasie fotografuje krajobrazy, szczególnie podczas podróży, które tak bardzo kocha.