Z prof. Dorotą Simonides, wybitną folklorystką, byłą senator RP, rozmawia Jolanta Jasińska-Mrukot

Święta stają się dla nas coraz mniej ważne?

– Nadal są ważne. W tym sensie, że robi się wszystko, żeby w święta ktoś z rodziny nie był samotny. I zaprasza się go już wcześniej, przy Wszystkich Świętych na ogół, jak spotyka się rodzina przy grobach. Wtedy już się omawia, kto kogo zaprasza: „Po co masz jechać na święta z Przemyśla do Szczecina, jak my mieszkamy w Sandomierzu, to przyjedź do nas”.

Coś się zmieniło jednak w tym, jak podchodzimy do świąt.

– Bo pojawił się nowy zwyczaj, wynikający ze zmian cywilizacyjnych, z dzisiejszego pospiesznego życia zapracowanych rodzin. One wolą się spakować i wyjechać na święta Bożego Narodzenia. Nie chcą tych świąt robić w domu, chcą uciec od tych przygotowań, sprzątania. W moim dzieciństwie, kiedy były wielopokoleniowe rodziny, było nie do pomyślenia, żeby ktoś święta spędzał osobno lub sam. Dzisiaj ludzie przyjmują zwyczaje z zachodu, młodzi coraz częściej wyjeżdżają na święta, aż do Sylwestra są zajęte pensjonaty i hotele. Ten czar prysł, nie ma tego oczekiwania i radości ze świąt. A co najważniejsze, więzi rodzinne się osłabiły.

Oczekiwanie zaczynało się od adwentu…

– Myśmy w adwencie o piątej rano wstawali, żeby zdążyć na roraty, o szóstej w kościele się rozpoczynały. A nim się w piecu rozpaliło, to rano było bardzo zimno… W adwencie każdy miał swój przydział pracy. Moja babcia zawsze mówiła, że mieszkanie musi być tak czyste, jak czysta jest dusza po spowiedzi. Każdy mebel, każda filiżanka na półce błyszczały. Pranie makatek, firanki krochmalone i naciągnięte. Dopiero kilka dni przed Bożym Narodzeniem były wieszane. Przy tych przygotowaniach śpiewaliśmy adwentowe pieśni, które znaliśmy z rorat. Wieniec adwentowy musiał być na stole, co niedzielę jedną świecę się zapalało. To dawało wielką radość, jak przed wielkim wydarzeniem. Jeszcze nie było mody na noszenie lampek, ale wszystkie dzieci chodziły klasami na roraty. Był taki rytuał, że starsze rodzeństwo uczyło młodsze kolęd, całe znaliśmy na pamięć. Dzieci karnie wychowane, ale ciekawskie, więc szukały pod łóżkami, po szufladach, jakie prezenty nam dorośli przygotowali.

Na Śląsku piekło się zawsze pierniki.

– Pierniki piekła moja starsza siostra, a ja przyglądałam się i uczyłam, bo nawet czteroletnie dziecko się przyglądało, jak robione są pierniki. Jeszcze jako studentka z Krakowa przyjeżdżałam, wyrabiałam ciasto i wszystkim sąsiadom w całym familoku pierniki piekłam. Ciasto trzeba było zrobić trzy tygodnie wcześniej, ono musiało dojrzewać, przeleżeć w zimnym. Miód, orzechy mielone, tłuszcz… Pierniki miały symbole i kształty kosmosu. To samo na choince – były to gwiazdki, księżyc, serduszko, bo mówiło się, że musimy być dobrzy dla siebie. Na choince były orzechy, jabłka i pierniki, a nie mogło być żadnej bombki. Świece były woskowe, prawdziwe. Zapalone były niebezpieczne, ale dzieciom jak się mówiło „nie ruszaj”, to nie ruszały. Zanim mogliśmy wejść do pokoju, gdzie była choinka i leżały prezenty, to najpierw trzeba było kolędy śpiewać.

– Jak wyglądały te pani wigilie?

– W Wigilię absolutny post, do kolacji głodówka. Młodsze dzieci dostawały kawałek sucharka, tłumaczyło się im, dlaczego. Jedliny na stole, a obrus musiał być bielusieńki. Zwyczaj związany z adwentowym wieńcem, tak jak choinka, przyszedł z Niemiec, ale już w XVI wieku. Najpierw do mieszczańskich domów, bo tam było miejsce. W naszym domu było trudno, bo stół wigilijny mieliśmy w kuchni, a choinka była w tzw. dobrym gościnnym pokoju. Nie mogła być więc za duża, za szeroka, bo musiała się zmieścić. Karp był na stole, ale dzieciom młodszym dawano lina, bez ości. Kiszona kapusta z grzybami, kartofle. Siemieniotka, czyli kasza na gęsto dodawana do konopi utłuczonych. Był specjalny przyrząd do tłuczenia, ale to się tłukło i tłukło… To był postny dzień, w którym miano mieć refleksję na przyjście Dzieciątka. Dlatego były te podarunki, żeby dzieciom bardziej przybliżyć Dzieciątko. Ten okres Bożego Narodzenia to była radość ogromna.

– A potem była pasterka…

– Wtedy się mówiło, że na pasterkę nawet każdy złodziej idzie, każdy lump bierze udział w pasterce. Można by powiedzieć, że przygotowywano tzw. teatr ludowy. Każda klatka w tych familokach w Nikiszowcu miała lidera od herodów. Myśmy przygotowywali zespół herodów, który miał wyznaczone ulice. I biada, jak byśmy przeszli nie na naszą ulicę, były walki herodów. Był herod, trzej królowie, był Anioł, byli pastuszkowie. To było dla młodszych, ale chodzili też bezrobotni, bo to był sposób zarobku.

Dzieci pewnie robiły jasełka?

– Chodziliśmy z Betlejką, tak się nazywało. Słowa jasełka nie znaliśmy. Byłam Panną Maryją, ten strój przez cały rok się gromadziło. Mój brat bliźniak był świętym Józefem, a nasza o dziesięć lat młodsza siostrzyczka była Dzieciątkiem. Nosiliśmy ją w koszu ze słomą. Nad Dzieciątkiem śpiewało się kolędy. Długo czekałam, żeby być Matką Boską, bo wcześniej była nią moja starsza siostra. Pastuszek zapowiadał, że idzie Betlejka. To się już zaczynało w pierwszy dzień świat, choć moi rodzice bardzo przestrzegali, żeby to był drugi dzień. Bo pierwszy dzień świąt był wyłącznie dla rodziny i śpiewało się kolędy. To była niewyobrażalna radość.

– Dziś trudno o takie uniesienia.

– W 1990 roku, kiedy byłam senatorem, jeździłam z naszymi studentami do Berlina. Tam pani Gajet organizowała spotkania, miała takie zadanie polsko-niemieckie pojednanie wprowadzać. Przyjeżdżali studenci niemieccy, na ogół służby cywilnej. Niemka, profesor etnologii, mówiła o zwyczajach Bożego Narodzenia w Niemczech. Ja mówiłam o zwyczajach Bożego Narodzenia w Polsce, przy czym zabrałam z Opola pięć opakowań opłatka, wzięłam tę szopkę (wskazuje na półkę – aut.) i krzyż. To, co na stole ma być. Szopka i krzyż, bo wiadomo, urodził się, żeby na krzyżu za nas umrzeć. Pokazałam też dary natury, czym choinki dekorowano. Powiedziałam, że ważnym, bodajże najważniejszym elementem było łamanie się opłatkiem. Nie wolno było się łamać się opłatkiem z kimś, do kogo miało się złość, lub z kimś, z kim było się skłóconym. Istniało wierzenie śląskie, nadal gdzieniegdzie jest wyznawane, że opłatek łączy zwaśnione małżeństwa. To było bardzo silne. I jeżeli zwaśnione osoby łamały się opłatkiem, to jeszcze raz musiały powiedzieć „Przepraszam cię za wszystko, co było złe i życzę ci dobra”. I ja to wtedy w Berlinie powiedziałam, kiedy przyszedł ten moment. To jest moment nawiązania więzi i dzisiaj by się powiedziało, że dobrej energii i wzajemnej relacji. Tym niemieckim studentom nagle łzy w oczach się pojawiły. Doszło do takich dobrych relacji, że zaczęliśmy ich uczyć kolęd. Największe powodzenie miała kolęda „Lulajże Jezuniu”. My już wyjeżdżaliśmy, a oni podeszli do naszego busa, by kolejny raz łamać się opłatkiem. Każdy miał świecę zapaloną i śpiewali Lulajże Jezuniu. To było tak piękne! Przez trzy lata to się odbywało, doszli do nas Czesi, Litwini, coraz więcej nas było. Po trzech latach niestety się skończyło. To się nazywało „Ludy obchodzą święta”.

– A jak było w PRL? Przecież za wszelką cenę chciano się odciąć od wszystkiego, co było chrześcijańskie…

– Wtedy wszystkich zbierano na tzw. gwiazdkę, czy Mikołajki. Mówiono też Dziadek Mróz. Chciano zabić święto Bożego Narodzenia, ale w rodzinach śląskich tego zwyczaju nie dało się zabić. W kulturze ludowej jest coś takiego, że nie ma przymusu. Jeżeli coś samo nie wymrze, to żadna siła tego nie zniszczy. I jeżeli samo się przyjmie, to będzie przyjęte. Nic na siłę. Przymusem niczego nie zatrzymamy, a powiedziałabym, że im bardziej zakazywano, tym na złość bardziej czczono te zwyczaje. Tym bardziej śpiewaliśmy kolędy, tym bardziej uczyliśmy ich nasze dzieci. Na święta nadal obchodzono Dzieciątko, przy czym w zależności od regionu np. w Małopolsce był to Gwiazdor, a w Wielkopolsce – Aniołek.

– Dzisiaj niestety to samoistnie odchodzi. Tego nie można zatrzymać?

– Folkloru nikt nie może zatrzymać. On się zmienia. Ale kiedy chciano coś zniszczyć, to opór był tym większy. Komitet PZPR prosił mnie, żebym coś zrobiła, żeby przysłowia nie były religijne, na przykład „Od świętej Hanki zimne noce i poranki”, „Jak świętej Barbary po wodzie, to Boże Narodzenie po lodzie”, itd. Roześmiałam się wtedy, bo przysłowia są spontaniczne i jak będzie św. Anny, to tak ludzie będą mówić. „I nie zabijecie tego” – tak wtedy im powiedziałam. Wybiłam im to z głowy, oni przestali z tym walczyć. Bo oni chcieli zwalczyć wszystko, co chrześcijańskie, a święta tym bardziej nabierały chrześcijańskiego sensu.

– Dzisiaj jest moda na ekoświęta, wieńce adwentowe i jedlinę. Ale przy stole brakuje ludzi, a na wieńcu jest pięć świec.

– Nie wiedzą, że są cztery niedziele adwentowe, a dlatego cztery świece, bo są cztery strony świata. Dawniej takie zwyczaje były magiczne, ludzie wiązali to z kosmosem, a człowiek był jego cząstką. Dawniej choinkę nazywano światem, wieszano na suficie szpicem do dołu. Ona była częścią kosmosu. W tę noc człowiek łączył się ze światem. Chrześcijaństwo i kościół były na tyle mądre, że nie walczyły z tymi magicznymi zwyczajami, ale nadały im chrześcijańskiego sensu, wypierając magiczny. Stąd mamy szopkę, są zwierzęta, bo są częścią kosmosu.

A dodatkowe nakrycie jest dla ducha, czy dla wędrowca.

– Ten zwyczaj zanika. Dawniej dodatkowe nakrycie było dla zmarłych. To jak w „Dziadach” Adama Mickiewicza, gdzie na grobach dzielono się jedzeniem. Teraz interpretacja jest inna, to zależy też od rodziny. U jednych na pamiątkę Świętej Rodziny, bo nie miała się gdzie podziać, a u innych, że może ktoś niezapowiedziany przyjść. Ale gdyby ktoś niezapowiedziany przyszedł, to obcego nie wpuścimy, bo się boimy. To jest zwyczaj z innej epoki.

Sylwetka:

Dorota Simonides, wybitna folklorystka, prof. nauk humanistycznych, ur. w 1928 r. w Janowie-Nikiszowcu Katowicach. W latach 1990-2005 senator I, II, III, IV, V kadencji z Opolszczyzny. Wielokrotnie odznaczana, m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, uhonorowana Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Republiki Federalnej Niemiec za wkład w pojednanie polsko-niemieckie.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.