Piotr Lempa, znany na świecie śpiewak operowy, kiedy tylko może, wraca do swojego rodzinnego Dobrodzienia, miasta stolarzy. Mówi, że to miejsce go zbudowało i dało napęd, by wyruszyć w świat. Chociaż, kiedy dorastał, nieustannie słyszał „Synek, zrób sie fach, bo tym śpiewaniem na chleb nie zarobisz”. Ale Piotr poszedł własną drogą.

Piotra Lempę, absolwenta Royal Academy w Londynie, Opowiecie.info zastaję w Zurychu, gdzie od dwóch lat mieszka i związany jest z tamtejszą Opernhaus Zurych. To jedna z największych i najbardziej liczących się scen operowych w Europie, gdzie trafiają utalentowani artyści. Oprócz tego nadal śpiewa w Operze Clermont Ferrand we Francji, czy w operze wiedeńskiej.

– Bardzo chciałem przyjechać na te święta do Dobrodzienia, tym bardziej, że miałem w operze gdańskiej zaplanowaną produkcję „Poławiaczy pereł” – podkreśla 44-letni Piotr Lempa. – Ale z powodu pandemii utknąłem, tak jak wiele innych osób, na miejscu.

Święta spędził Zurychu, w wąskim gronie przyjaciół.

– W ograniczonym gronie – dodaje z uśmiechem. – W  Szwajcarii jest tak, że tutaj nikt nikomu niczego nie nakazuje, raczej doradza, licząc na mądrość obywatela. Cały czas, od wybuchu epidemii, można swobodnie pojechać w góry, pójść do lasu…

Z jego mieszkania widok roztacza się wprost na Alpy, szczyty pokryte jeszcze śniegiem, chociaż na dworze 20 stopni. Ale wokół zielono.

– Piękno tego kraju to jeden z powodów dla, którego tutaj zamieszkałem, do tego Szwajcaria jest krajem doskonale zorganizowanym – tłumaczy. – Doskonale się więc tu pracuje i doskonale mieszka.

Zawieszone  z powodu epidemii spektakle operowe mają niebawem wrócić.

– Mówią, że od maja wracamy do pracy, ale patrząc na skalę zachorowań, wydaje się to niewiarygodne – powątpiewa Piotr Lempa. – Ja więc w domu rozpocząłem przygotowania do występów.

Wyrzucili go ze szkoły muzycznej

Dobrodzień to miasto stolarzy, więc raczej niezbyt przychylne klimaty dla artysty…

– Moja rodzina nie wyłamuje się z tradycji Dobrodzienia. W naszej rodzinie od pokoleń mężczyźni to stolarze, więc i mnie wyznaczono podobną drogę – opowiada Piotr Lempa. – Ale  Dobrodzień to także fantastyczne miejsce na ziemi, gdzie spędziłem beztroskie dzieciństwo. I mogłem się beztrosko rozwijać.

– Zamiłowanie do tej beztroski trochę mi zaszkodziło – uśmiecha się po chwili. W szkole muzycznej uznali, że się nie nadaje i skreślili go z listy uczniów.

Jak to możliwe, że absolwent prestiżowej Royal Academy Opera w Londynie mógł się nie nadawać do szkoły muzycznej?

– Szkoła muzyczna ma swój program, a ja wolałem grać to, co mi odpowiadało – tłumaczy. Wtedy na jakieś dwa lata na muzykę się obraził. Aż proboszcz kiedyś go zapytał: „Pyjter, ty tam coś grosz, zagrołbyś na mszy?”

– Gra na organach w kościele okazała się dla mnie szkołą życia – przyznaje. – Jeśli się dogrywa i nie wiadomo, w jakiej tonacji ludzie zaśpiewają, wtedy nabywa się takiej praktycznej biegłości.

Mówi, że w Dobrodzieniu dostał porządne śląskie wychowanie. Później, kiedy już był co dwa tygodnie w innym kraju, to ta śląskość okazała się zbawienna. Zwłaszcza uporządkowanie bardzo pomagało.

– Ale na początku, zgodnie ze śląskim uporządkowaniem, nie było mowy o kształceniu artystycznym – śmieje się Piotr Lempa. – Tato zawsze mi mówił: „Synek, najpierw zrób sie fach, bo tą muzyką nie zarobisz na chleb”.

Najmłodszy solista w Operze Bałtyckiej

Posłuchał ojca. Po maturze poszedł na marketing i zarządzanie, żeby było bardziej bezboleśnie.

– I od razu zacząłem śpiewać w akademickim chórze Collegium Cantorum – wspomina. Potem chórzyści namawiali go, żeby zdawał do akademii muzycznej.

– A ja miałem kompleks chłopaka z małej miejscowości, więc nie chciałem – opowiada. Tylko dla świętego spokoju, żeby w życiu nie żałować, pojechał na egzamin do Bydgoskiej Akademii Muzycznej. Zdawało chyba dwieście osób.

– Naszła mnie wtedy taka refleksja, że wiele z nich pochodzi z dużych miast, to gdzie mnie, chłopakowi z Dobrodzienia, ubiegać się o miejsce na takiej uczelni? – wspomina. – Naprawdę, chciałem się nie dostać. Zdawałem, żeby w życiu nie żałować, że nie spróbowałem.

A potem na liście tych, którzy zdali, zobaczył swoje nazwisko. I chyba się zmartwił.

Po roku profesor z akademii bydgoskiej, który był jego opiekunem, zaproponował mu przeniesienie do Akademii Muzycznej w Gdańsku. A po kolejnym roku został najmłodszym solistą w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.  

– No, a potem zaśpiewałem koncert w Niemczech, tam zaproponowano mi, żebym zdawał do Royal Academy Opera w Londynie – opowiada.

Poszła już krowa, to za nią postronek

Po długim namyśle złożył dokumenty do królewskiej akademii. Ale i tym razem pomyślał, że znów się gdzieś niepotrzebnie pcha, kiedy wszystko już jest poukładane.

– Nigdy nie czytam żadnych instrukcji – wspomina. – Podobnie potraktowałem wykaz tego, co trzeba przygotować do egzaminu do królewskiej akademii.

Siedział już w londyńskim metrze, w drodze na egzamin, kiedy odkrył, że oprócz pierwszej strony tego, co trzeba przygotować, są jeszcze dwie. Do tego drobno zapisane…

– Wtedy pomyślałem, że najważniejsze, to się nie zbłaźnić: tyś jest synek z Dobrodzienia, ty nie możesz się zbłaźnić – opowiada. – Szczególnie wobec tych, którzy mi pomagali, bo za darmo mieszkałem w Londynie i nie pokrywałem kosztów utrzymania. A w komisji egzaminacyjnej zasiadali członkowie brytyjskiej rodziny królewskiej…

Jechał w tym metrze, przerzucając strony i walcząc z nasuwającymi się z uporem myślami, że rozsądniej byłoby zrezygnować jednak z tego egzaminu, bo to druga w rankingu światowym akademia.

– W końcu jednak uznałem, tak, jak mój tato zawsze mówi: że skoro poszła już krowa, to za nią postronek… – śmieje się. – A kiedy po egzaminie zapytano mnie, co bym powiedział o pełnym stypendium, to pomyślałem, że to jakiś żart. Ale widać, że wszędzie czekają miejsca na ludzi z małych miejscowości. To były dwa wspaniale lata w Londynie.

I możliwość porównania edukacji polskiej i zagranicznej.

– Ta nasza wypada niestety bardzo źle, w Londynie zobaczyłem, jak to powinno przebiegać, tam człowiek może się dowiedzieć, co na niego w pracy na scenie czyha – opowiada. – W Polsce siedziałem przez kilka godzin w tygodniu rozbierając na części pierwszą symfonię Beethovena, ale nikt się nie troszczył o produkt finalny, czyli o studenta, który po pięciu latach jest wypluty na ulicę. I nikogo to nie obchodzi. Tam jest inaczej.

Nie boi się domów kultury

A co było, zanim zaczął zakorzeniać się w Zurychu?

– To był chaos, nie wiedziałem, jaki jest dzień tygodnia, z czasem w tym pędzie gubiłem pory roku – przyznaje Piotr. – Co trzy tygodnie inny kraj, inny hotel, inni ludzie. A teraz z tego całego szumu i biegu zostało to, co chciałem. Dzięki Zurychowi  się wreszcie zatrzymałem.

– Ale zawsze znajduję czas, żeby pojechać do Dobrodzienia – podkreśla.

To prawda, wszyscy w Dobrodzieniu dobrze wiedzą, że na Boże Narodzenie przyjeżdża „Pyjter”, więc drugiego dnia świąt jest wspólne, dobrodzieńskie kolędowanie.

Raz się zdarzyło, że miał wcześniej wracać do Zurychu, gdzie były ważne spektakle, na które przyjeżdżały światowej sławy gwiazdy, m.in. Cecylia Bartoli. Był przekonany, że popołudnie drugiego dnia świąt spędzi na lotnisku i nie zaśpiewa w Dobrodzieniu. Ale okazało się, że jego znajomi lecieli własnym samolotem później, dzięki temu zdążył zaśpiewać w swojej rodzinnej miejscowości i wrócić na czas do Szwajcarii.

Występował też z koncertami w sąsiednim Lublińcu. Najwyraźniej Piotr, światowy artysta, nigdy nie odcinał się od korzeni.

– Nigdy nie rozumiałem ludzi, którzy odcinają się od korzeni – stwierdza Piotr. – Dla mnie Dobrodzień, Olesno, Lubliniec, czy Ozimek, to część mnie. Tutaj się wychowałem, tutaj kształtowała się moja tożsamość. A na co dzień jestem oderwany od tej rzeczywistości, więc to są dobre powroty.

Nawet, kiedy nagrywa nową płytę, chętnie ją prezentuje swoim, w Dobrodzieniu.

– Czasem sobie myślę, że robię tak dlatego, żeby pokazać młodym, którzy dorastają w Dobrodzieniu, czy jakiejkolwiek małej miejscowości, że nie trzeba się bać pochodzenia – tłumaczy Piotr Lempa. – Bo to one mają swój charakter. aglomeracje, takie, jak chociażby Warszawa, ściągające zewsząd ludzi, rozmywają i gubią tożsamość. Trudno się takim miejscem zainteresować, a małomiasteczkowość ma swój charakter i ludzi, którzy mają jeszcze czas, żeby się zatrzymać. Małomiasteczkowość to jest stan umysłu, a nie geografia.

 Śpiewak po czterdziestce

– Czterdzieści cztery lata to takie dwa krzesełka, czyli można sobie już usiąść – śmieje się, mówiąc o swoim wieku. – I spokojniej podejść już do wielu spraw. A jeśli chodzi o mój głos, to mam szczęście.

Okazuje się, że niski głos, który ma Piotr Lempa, pozwala śpiewakom operowym o wiele dłużej pozostać na scenie.

– Niektórzy mężczyźni śpiewają nawet do 70. roku, ale to nie dotyczy tenorów, bo trudno sobie wyobrazić 60-letniego kochanka – wyjaśnia. – Niski głos może być demonem, ojcem, czy przeorem klasztornym. Długość kariery na scenie to także kwestia mentalności.

Mówi, że jesteśmy już po epoce tych wielkich artystów, takich, jak Maria Callas czy Placido Domingo.

– To konsekwencja edukacji i pośpiechu – tłumaczy. – Teraz nie ma miejsca na pomyłki, na dojrzewanie, a każda pomyłka nawet najbardziej utalentowanego może wyeliminować z zawodu.

Co więc będzie, kiedy epidemia już minie? Jakie oczekiwania może mieć taki artysta?

– Przede wszystkim optymistycznie patrzę w przyszłość – podkreśla. – A najbardziej zawsze czekam na telefon od mamy, która zawsze mnie pyta: „I jak tam jest w tym twoim wielkim świecie?” A ten wielki świat jest jak mój Dobrodzień. Jest wiele ulic, ale nie można być jednocześnie wszędzie. Trzeba się trzymać jednej ulicy.

Jolanta Jasińska-Mrukot

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Jeden komentarz

  1. Szacun Panie Piotrze , kłaniam się nisko ! A Pani Jolanto dziękuję ,że mogę poczytać o Naszym Rodaku który dzięki uporowi robi wielką międzynarodową karierę. Brawo!

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.