W czasie jednej z wielu politycznych kłótni (dziś rzadko o polityce się rozmawia) dotyczących wyborów prezydenckich  jeden z oponentów zapytał : „a co ci złego zrobił Andrzej Duda?”. I zmusił mnie tym prostym pytaniem do głębszej refleksji, bo uświadomiłem sobie, że, być może, wielu Polaków je w sobie nosi i się waha.

Otóż  namacalnej krzywdy mi nie zrobił, podobnie jak jego poprzednicy, natomiast sprawił, że wciąż się wstydzę. I nie jest to wstyd chwilowy jaki odczuwałem, gdy Bronisław Komorowski zbłaźnił się na spotkaniu z japońskim dyplomatą czy, gdy popełniał błędy ortograficzne . Byłem zły i zażenowany, gdy Aleksander Kwaśniewski tłumaczył swój „chybotliwy” stan na poważnej uroczystości chorobą filipińską, czy gdy z rozbawieniem przyglądał się zgrywie swego partyjnego kolegi, który całował ziemię na lotnisku  „małpując” Papieża.  Oburzała mnie arogancja i dyktatorskie zapędy Lecha Wałęsy. Nie przyjmowałem do wiadomości narzuconej prezydentury Wojciecha Jaruzelskiego.

Jednak żaden z nich nie sprawiał, że permanentnie wstydzę się, że głową Polski jest marionetka, której nie da się szanować, bo nawet jego ideowy i partyjny pryncypał nim pogardza. Chyba do żadnego z jego poprzedników nie pasuje tak dobrze określenie Tuska, że prezydentura to tylko :”prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto”.

Andrzej Duda wydaje się uwielbiać otwieranie, przemawianie, ściskanie rąk, jak mu się każe to rapuje albo czyta, mizdrzy się do Dody albo czatuje z podejrzanymi panienkami. Kiedy trzeba głos mu drży z udawanego wzruszenia a kiedy widzi swego wodza podbiega jak uczniak. Bywa także groźny, gdy grzmi na Polaków myślących inaczej niż przewodnia partia. Ktoś mógłby powiedzieć: to dobry polityk, bo czegóż oczekuje się od polityka, by sprawnie udawał i przez to był wiarygodny. Otóż Duda jest jak Milli Vanili – zespół całkowicie wykreowany na potrzeby niewymagającej publiki, kilku chłopców, którzy nic nie umieli, ale dobrze się prezentowali.

Z ust naszej „głowy” nie usłyszałem ani jednej wiarygodnej  wypowiedzi, ani jednego zdania , które mogłoby poruszyć emocjonalnie czy intelektualnie. Nie jest ani gwarantem ani bezpiecznikiem, nie zasłużył sobie nawet na krytykę, bo ta wymaga jakiej takiej indywidualności i samodzielności . „Budyń”, „długopis”, „Maliniak” – te określenia, obraźliwe i dość prostackie, nie wzięły się z niczego a dopełnieniem tej plastikowej, ale dla demokracji niebezpiecznej postaci jest jego małżonka z przylepionym sztucznym uśmiechem.

Do dziś prześladuje mnie  obrazek z amerykańskiej wizyty tej pary, gdy pierwsza dama, w reakcji na protesty w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, zaczęła beztrosko „dyrygować”. Było w tym zachowaniu coś tak  aroganckiego i bezmyślnego zarazem (biorąc pod uwagę kontekst), że, wbrew plotkarskiej prasie donoszącej o rozbieżnościach ideowych, utwierdziłem się, że jedno warte jest drugiego.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.