Przy okazji kończącego się roku sienkiewiczowskiego godzi się przypomnieć bardzo interesujący epizod związany z okolicznościami, w jakich nasz siołkowicki krajan, Jakub Kania, zetknął się w Warszawie z przyszłym pierwszym polskim noblistą, autorem Trylogii.

Jakub Kania u Henryka Sienkiewicza

Tajna wyprawa  do Warszawy
24 grudnia 1898 roku Polacy z wszystkich trzech zaborów bardzo uroczyście i tłumnie obchodzili setną rocznicę urodzin Adama Mickiewicza. W Warszawie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika Wieszcza. Na czele społecznego komitetu budowy stał Henryk Sienkiewicz. We wspomnianej uroczystości uczestniczyły delegacje z poszczególnych zaborów, a także ze Śląska Opolskiego. Właśnie nasz region reprezentowali dwaj młodzi rolnicy i działacze polskiego ruchu ze Starych Siołkowic – Jakub Kania (dla swoich Kuba Wojtasek) i Bartłomiej Kampa.
Tak się złożyło, że w tej delegacji nie mógł uczestniczyć wielce zasłużony i bardzo popularny na Opolszczyźnie  poznaniak, Bronisław Koraszewski, redaktor i wydawca „Gazety Opolskiej” (1890 – 1918), bo akurat odsiadywał 6-miesięczną karę więzienia w Opolu za opublikowanie bajki o Kopciuszku,  której bohaterką była Maria, służąca przez 6 lat u niemieckiej rodziny w Oławie, nazywana przez tamtejszych Teutonów Głupią Maryśką. „Nie była to służba, lecz niewolnictwo…Była bardzo biedna, sierota wzgardzona przez wszystkich… wszyscy się nią wysługiwali… Bolesny żywot Maryśki u Teutonów jest historią ludu śląskiego…”. Kolejne dwa lata więzienia sąd dołożył Koraszewskiemu za inne narodowościowe artykuły. Z konieczności więc na tych dwóch młodych siołkowiczan, a szczególnie na zadzierżystego Jakuba, początkującego poetę ludowego,  współpracownika „Gazety” i lokalnego organizatora polskiej działalności kulturalnej oraz politycznej, liczącego 26 lat Jakuba, spadł zaszczytny obowiązek godnego reprezentowania swojego regionu. Ówczesna administracja niemiecka mając świadomość, że mickiewiczowskie uroczystości jubileuszowe skutecznie służą umacnianiu polskiej świadomości narodowej, dołożyła starań, aby odstraszać, a przynajmniej mieć pełną orientację, kto z jej terenów w obchodach uczestniczy. Dlatego też Kania i Kampa wyprawę do Warszawy na mickiewiczowskie uroczystości zakamuflowali jako wyjazd na Jasną Górę w Częstochowie, gdzie tradycyjnie i powszechnie pielgrzymowali Ślązacy. Granice przekraczali posługując się pożyczanymi paszportami, z czego po powrocie wynikły pewne kłopoty.
W spisanych po ponad 50 latach wspomnieniach Kania tak z chłopską skrupulatnością opisuje ten epizod: „Ten pomnik kostował 200 tysięcy, a 27 tysięcy było na uroczystość odsłonięcia pomnika i dlatego mogliśmy z Bartłomiejem Kampą jechać tam i z powrotem za darmo. W Opolu dał nam dr Dembinski 50 rubli ruskich pieniędzy, to było na niemieckie pieniądze 100 marek. Mając w kabzie 50 rubli z uciechą my jechali do Warszawy. Nie tak, ale żeby my się chwaleli, my jechali na odpust do Częstochowy. Rząd pruski wydał rozkaz do wszystkich Amtvorsteherów (wójtów – E.P.), zeby pilnie przestrzegali i doniosli kto do Warszawy na odsłonięcie pomnika Mickiewicza pojedzie. No i to się wydarzyło Amtvorsteherowi z Chróścic, ze my dwaj byliśmy. Ten Amtvorsteher zwał się Leutnant von Schmied, wielki polakozyrca, umiał dobrze po polsku. Musieliśmy jechać az do Oświęcimia, bo wtedy pociąg na Częstochowę jeszcze nie szedł. Siadaliśmy o 8-mej rano w Oświęcimiu, a 10-tej na wieczór byliśmy w Warszawie, tak jakoś powoli jechał.”
Przy okazji warto dodać, że w rodzinie Kaniów już wcześniej był żywy kult Mickiewicza.  „Mój ojciec – wspomina Jakub – chodził często do czytelni po polskie książki i głośno czytał, z czego ja do dziś wiele pamiętam… To były moje pierwsze wiadomości o Mickiewiczu. Gdy miałem 24 lata, pojawiły się portrety Mickiewicza… Zaraz je oprawiliśmy w ramki. I tośmy poznali, że nieprawdą jest, że tylko Niemcy mają kulturę… O tym przekonał mnie Mickiewicz.”
Nieprzypadkowo też jeden z synów Jakuba i Pauliny Kaniów Tadeusz, lekarz z wykształcenia otrzymał imię tytułowego bohatera mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. Przy okazji dodajmy, że najstarszy ich syn Bronisław otrzymał imię na cześć redaktora „Gazety Opolskiej” Koraszewskiego, bardzo szanowanego przyjaciela rodziny.

Kanię oklaskiwano w Warszawie
Jakub Kania we wspomnieniach nie ukrywa, że Warszawa zrobiła na nim bardzo korzystne wrażenie, podobnie jak warszawscy opiekunowie i organizatorzy uroczystości. „Wtedy widziałem,  zrozumiałem, że Polska powstanie, jak ma takich uczciwych szcyrych i rzetelnych ludzi. Ja bacznie na to spoglądałem, bo nam na Sląsku mówiono: Warszawa to śmoryt (smród – E.P.), niechlujność, a tu co ja widzę, właśnie przeciwnie. Boć u nos na Sląsku wszystko co polskie było na nic, tak umieli Niemcy swoją kulturę wysławiać.” – czytamy w kaniowskich wspomnieniach.
Uroczystość, która w wigilię Bożego Narodzenia zgromadziła tłumy uczestników, odbyła się w zupełnym milczeniu, bo carskie władze zakazały jakichkolwiek przemówień. Nie dopuszczono do głosu również Henryka Sienkiewicza, przewodniczącego komitetu budowy pomnika, chociaż wcześniej przesłał on swoje przemówienie do ocenzurowania.
26-letni rolnik, działacz, samorodny poeta z Siołkowic bardzo emocjonalnie przeżywał warszawską uroczystość. Po latach wspominał: „Jak była 10 godzina zaczęła muzyka grać, a mnie było tak żałośnie, jak gdyby Adama Mickiewicza chowali.” Nieprzypadkowo chyba tak odbierał przygnębiającą atmosferę wydarzenia. Z rodzinnego domu wyniósł bowiem kult naszego wieszcza. „Mój ojciec chodził często do czytelni po polskie książki i głośno czytał, z czego ja do dziś wiele pamiętam… To były moje pierwsze wiadomości o Mickiewiczu. Gdy miałem 24 lata, pojawiły się portrety Mickiewicza… Zaraz oprawiliśmy je w ramki. I tośmy poznali, że nieprawdą jest, że tylko Niemcy mają kulturę… O tym przekonał mnie Mickiewicz.” – zapisał Kania w swoich wspomnieniach.  
Nieprzypadkowo też jeden z czterech synów Jana i Pauliny Kaniów lekarz medycyny otrzymał na chrzcie imię Tadeusz, takie samo jak tytułowy bohater mickiewiczowskiej epopei w 12 księgach. Dodajmy przy okazji, że najstarszy syn, inżynier rolnictwa, Bronisław nosił swoje imię po zaprzyjaźnionym  z rodziną i wielce szanowanym przez obydwoje rodziców redaktorze „Gazety Opolskiej” Koraszewskim.
W wigilijny wieczór obydwaj siołkowiczanie uczestniczyli w zakonspirowanej wieczerzy zaufanej grupy delegatów z wszystkich zaborów i gospodarzy uroczystości. Takich spotkań przy stołach musiało być wiele, bo jak pisze Kania, na uroczystości zjechało 14 tysięcy osób. Tu już można było bezpiecznie rozmawiać po polsku i o wszystkim bez obaw.  Pierwszy przemawiał nauczyciel z Cieszyna, który uskarżał się, że austriacki rząd zgodził się na otwarcie polskiego gimnazjum, ale odmawia opłacania nauczycieli i szkoła nie może funkcjonować.
Jako drugi głos zabrał Jakub Kania. We wspomnieniach zwierza się otwarcie: „… co ale tam mówiłem, nie mogę napisać, gdyz juz jest temu za 3 miesiące 58 lat. Nie miałem tego wypisano, tylko w głowie ułożono i to za tele lat z głowy wyszumiało. Znać warszawiankom to moje przemówienie się podobało, bo mi przysły z ręką dziękować, a ta jedna mnie prosiła jutro w Święto Bożego
Narodzenia do niej przyjść na obiad. Gdyby się miało własne paszporty toby było można,  ale tak pożyczane, nieprawdziwe, to trza było tego i owego unikać, bo dostać sie ruskiej policye w ręce, to nie bardzo pocieszające. Na obiad w pierwsze święto Bożego Narodzenia zaprosieł nas jeden ksiądz, co redagował pismo rolnicze, umiał dobrze po niemiecku.” Delegat z egzotycznych dla warszawskich uczestników śląskich Siołkowic, a do tego improwizujący poeta ludowy robił tak mocne wrażenie, że był zapraszany na kolejne tajne zebrania wybranych uczestników mickiewiczowskiej uroczystości. Na wieczór znów na tajne zebranie i to na inne miejsce. Tam wygłaszałem moje wiersze i wiersze Franciska Wilcka z Małego Dobrzenia, to im bardzo imponowało.
Wiecie tak Bóg postanowieł,
By każdy we swoim mowieł,
W ktorem się zrodzieł języku,
Więc to wcale nie do syku,
Co nam Niemcy mowią jawnie,
I co w całym Śląsku prawie,
Chytrością chcą przeprowadzić,
Ten nas polski język zgładzić,
Mieli my się stać tym łupem,
Bo Bismarck chciał zostać biskupem,
I był on w tym bardzo pilny,
I zaprowadzieł ślub cywilny,
Trza o tym mówić, a nie septać,
Bo on chciał sakrament małżeństwa zdeptać,
My to bowiem Górnoślązacy,
Tak jak Wy jesteśmy Polacy,
Nazywają nas Wasserpolakami,
Lecz chwała Bogu nie tak źle jest z nami,
Bo woda przecieknie przez niebios sita,
A my zostaniemy Polakami, kwita.
  Kania odczytał także płomienny wiersz swojego przyjaciela Franciszka Wilczka z Dobrzenia Małego:
Ja jestem Polakiem z krwi, kości i ciała,
I choćby mnie niemczyzna i zatopić miała,
To na wierch wypłynę i Niemcom do ucha,
Ja jestem Polakiem! – krzyknę co mam  ducha,
Ja jestem Polakiem w złej i dobrej chwili,
Ja jestem Polakiem, gdy się zycie schyli,
A być chowany wszrod śpiewu polskiego,
Daj mi ty Panie nad Pany,
Bo na świecie być Polakiem to zyć bosko i szlachetnie,
Walczyć płynąc czystym szlakiem,
Poki zycia śmierć nie sprzętnie,
Wolność kochać w przyszłość wierzyć,
Sprawiedliwość swem zyciem szerzyć.
Zaproszony na kolejne zebranie Kania wygłasza jeszcze jeden wiersz, którego nie można było wygłosić ani w Niemcach, ani w Rosye bezkarnie. Aleć sobie mowię, tu mozes wygłosić tu na tej sali jest prawa Polska.
Pada liście z drzewa, wiatr je w dal rozsiewa,
Na mogile płacze tęskną piosnkę śpiewa
O, byłaś ty Polsko wielka i bogata,
A teraz kajdany, to twa nędzna szata,
O, grałaś ty w Europie, jak u skrzipki strona,
A teraz na głowie czierniowa korona,   
Oj, będziez ty Polsko, jak bywałaś z dawna,
Szczęśliwa i wolna, i męzna, i sławna,
Oj, będziez ty Polsko koić twoje rany,
A orle twe wzleci na rozległe łany.
Na wspomnianych zebraniach gospodarze gościnnie przy zastawionych stołach podejmowali uczestników. Na stołach pojawiały się też butelki lub karafki z wódką. Kania wspomina, że alkoholu zdecydowanie odmawiał, bo należał do dość rozpowszechnionego na ówczesnym Górnym Śląsku „Bractwa Wstrzemięźliwości”. Zorganizowany ruch walki z plagą pijaństwa na Śląsku zainicjował ks. Alojzy Ficek, proboszcz parafii  w Piekarach, gdzie założył pierwsze „Bractwo Trzeźwości”.
Z pewnością Jakubowi Kani jako wziętemu staroście weselnemu nie było łatwo zachować alkoholową wstrzemięźliwość. Pomagały mu w tym jego silny charakter i głęboka religijność.                                                

Jakub Kania u Henryka Sienkiewicza

Kania w składzie czteroosobowej delegacji do Sienkiewicza
Powyższy wiersz zrobił na zebranych tak duże wrażenie, że organizatorzy zaproponowali Jakubowi Kani, aby następnego dnia wszedł w skład delegacji – obok przedstawiciela Śląska Cieszyńskiego i dwóch górali galicyjskich – która uda się do mieszkania Henryka Sienkiewicza. Chodziło o to, aby go poprosić, o podjęcie inicjatywy dla finansowego wsparcia nowego cieszyńskiego gimnazjum, które nie funkcjonuje, bo rząd austriacki odmówił jego finansowania. Sienkiewicz zgodził się zaapelować do bogatych polskich przedsiębiorców, a na początek sam sprezentował 100 rubli w złocie. Gospodarz zaprezentował gościom swoje najcenniejsze pamiątki i każdego obdarował jakimś prezentem. Kania informował gospodarza, że jego książki są popularne i czytane na Śląsku. Nasz krajan otrzymał od pisarza „Ogniem i mieczem”, „Potop” i „Pana Wołodyjowskiego” z autografem Sienkiewicza, a także zapewnienie, że kilka egzemplarzy „Trylogii” prześle do redakcji Gazety Opolskiej. 
Przy okazji warto przypomnieć, że po 57 latach Jakub Kania już jako odznaczany działacz, a także członek  Związku Literatów Polskich ponownie uczestniczył w uroczystościach odsłonięcia pomnika Adama Mickiewicza, tym razem w Gliwicach.

Po powrocie z Warszawy
Trzy pracowite i bardzo interesujące dni Kampa i Kania spędzili w Warszawie. W powrotnej do Siołkowic drodze wstąpili  na „odpust” w Częstochowie. W Siołkowicach nam ludzie święcie wierzyli, ż byliśmy w Częstochowie, bo wiele obrazków, co na ścianę powiesić, my przywieźliśmy, bo my mieli pieniądze.(…) Między ludźmi było cicho, spokojnie, eno Amtsvorsteher Schmied ten wiedział ze my byli w Warszawie i kazał we wsi podsuwać paś porty, którego my dnia przechodzili (przez granice – E.P.)
Pożyczany w Nowych Siołkowicach paszport, którym posługiwał się Kampa, został odnaleziony, w czym pomógł jakiś donosiciel. Kampa zapłacił 9 marek kary za to wykroczenie. Kania wcześniej poinformowany przez zaprzyjaźnionego żandarma, zdążył na czas ostrzec sąsiada Jakuba Wańdoka, który trefny paszport zdążył spalić. Wspomniany wójt Schmied z Chróścic wezwał Kanię i pyta o paszport. Gdy ten odpowiada, że nie ma paszportu i informuje, że przekroczył granicę, bo dał strażnikowi rubla. Schmied nie dowierza, więc Kania radzi mu, żeby spytał tego strażnika. Tak więc upiekło się Kani.
No i Amtsvorsteher Leutnant von Schmied z Chrościc mągł donieść, że dwaj gospodarscy synowie, Bartłomiej Kampa i Jakub Kania ze Siołkowic, byli na odsłonięciu pomnika Mickiewica. Jak to oni strzegli na każdym kroku, aby polskość na Górnem Śląsku się nie mocniała i rozmaite zarządzenia, podwiązki robieli, by to powstrzimać, jakoś podwiązać – komentuje po latach Jakub Kania.

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Zawsze Pewnie, Zawsze Konkretnie