Artur Andrus: dziennikarz i prezenter telewizyjny i radiowy, aktor, pisarz, poeta, autor tekstów piosenek, piosenkarz, artysta kabaretowy i konferansjer. Wieloletni dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, dzisiaj RMF Classic, komentator Szkła kontaktowego w TVN24. Mistrz Mowy Polskiej…

– a nieoficjalnie: charyzmatyczny, ciepły, inteligentny i dowcipny gość, którego nie sposób przy nadarzającej się okazji nie zapytać:

Leszek Myczka: Jak się Panu podoba Opolszczyzna?

Artur Andrus: Bardzo mi się podoba Opolszczyzna. Odkrywam tu co chwilę jakieś nowe rzeczy.  Dzięki temu, że zawitałem  na parę dni i mogłem się ze znajomymi spotkać i pozwolić im, żeby mnie gdzieś zabrali. To nie było tym razem takie przyjechanie na próbę, zagranie, i hotel, i rano dalej gdzieś…  Zabrali mnie do pałacu w Mosznej. Pierwszy raz zobaczyłem to miejsce i się zachwyciłem – a jeszcze na drugi dzień w gazecie czytam, że CNN  Travel uznało to za najciekawsze turystycznie miejsce Opolszczyzny… Nie wiązałbym ze sobą tych dwóch rzeczy, tzn. mojej wizyty i tego, że to w rankingu tak podskoczyło, tylko po prostu zdaje się, że do coraz większej liczby ludzi dociera, że jest takie miejsce na Opolszczyźnie. Na prawdę się nim zachwyciłem. Bo dotychczas, jak przyjeżdżałem do Opola to oczywiście wiedziałem, że jest tu amfiteatr, w którym każdy marzył wystąpić…

Kiedyś…

Racja: kiedyś, na festiwalu. Mnie też kiedyś się to zdarzyło, ale kolejne zjawiska z Opolszczyzny trzeba odkrywać. Ja już do zamku w Mosznej pojechałem i jeszcze sobie na pewno tam kiedyś zajrzę….

Przede wszystkim jakiś rodzaj życzliwości fajnej tutaj odbieram. Przyjechałem do Opola na gale noworoczne do filharmonii: świetni ludzie, fajnie przygotowani, bardzo życzliwi, miła atmosfera. Takie rzeczy mi się tutaj rzuciły w oczy. Jeżeli na całej Opolszczyźnie jest tak jak w filharmonii opolskiej to daj Boże zdrowie…

Na całej Opolszczyźnie tak nie grają…

Domyślam się, że nie każdy ma obowiązek grania na skrzypcach czy na instrumentach dętych, chodzi mi bardziej o atmosferę.

Mniejszość niemiecka Panu nie przeszkadzała?

Myślę, że dużo ludzi wie, że tu jest mniejszość niemiecka, że ma duże znaczenie w życiu Opolszczyzny, ale już takiego postrzegania, że tu się po niemiecku mówi – nie spotykam. Wręcz przeciwnie:  dowiaduję się teraz tutaj od ludzi o rzeczach zdumiewających. Na przykład, że do lat dziewięćdziesiątych w szkołach średnich nie wolno tu było uczyć języka niemieckiego. To mnie kompletnie zaskoczyło. Ja mieszkając w Bieszczadach, dokładnie w Sanoku, w liceum uczyłem się języka niemieckiego. A tu nie wolno było, bo co? Bo trzeba było zacierać ślady przeszłości? Bolesna historia, która miejmy nadzieje jest już tylko historią…. Chociaż, jak ostatnio słyszymy na centralnym szczeblu, że znowu się straszy Niemcem i znów używa jakichś kwestii narodowych po to żeby ludzi skłócić, czy wskazać jakiegoś wroga, na którym się teraz koncentrujemy – to rzeczywiście jest niepokojące. Wtedy zastanawiam się, czy ten ktoś, kto takie rzeczy robi zna przynajmniej jednego Niemca? Tak prywatnie. Czy sobie z nim rozmawiał, czy rzuca to tak w celu wywołania jakiegoś niepokoju?

Zaczynałem w szkolnym radiowęźle – ale to szumnie powiedziane. To były dwie kolumny postawione na drugim piętrze naszego liceum – i one miały zasięg do połowy korytarza tego drugiego piętra. Ale już się w to bawiliśmy, to prawda. Nagrywaliśmy jakieś audycje…nauczycieli mobilizowałem do tego żeby mi coś zaśpiewali… pamiętam profesora od polskiego, który rokendrola  napisał i  śpiewał nam to do utworu z płyty jakiegoś rumuńskiego zespołu – takie zabawy tam były.

A takie prawdziwsze radio?

Oczywiście to co robiliśmy w tym radiowęźle to była zabawa. Potem, gdy dostałem się na studia dziennikarskie to raczej myślałem o telewizji, że będę sławny, rozpoznawalny. Ciotki w Bieszczadach będą szczęśliwe, że widzą tego swojego Arturka tam w telewizji… Ale gdy zaczęły się zajęcia pracowni radiowej i gdy wszedłem do radia pomyślałem: jejku! to jest miejsce, w którym chciałbym zostać na resztę życia. To był ten moment, kiedy  zobaczyłem, że radio to jest najfajniejsza rzecz. Było najintymniejsze, można było samemu usiąść – choć wtedy jeszcze nie było samorealizacji. Zawsze był realizator, ale to właśnie w radiu zawsze świetnie działało. To byli realizatorzy, którzy dużo wnosili do audycji. Robili uwagi, łącznie z tym, ze mówili, że błędy językowe popełniasz… Realizator zwracał uwagę na wszystko, ale mimo wszystko to było bardzo kameralne…

Miał Pan okazję pracować z legendą radiowej realizacji Barbarą Głuszczak…

Taaa… Baśka słynna, dawała zawsze popalić jak się wychodziło ze studia. Ale w radiu nie było nigdy sztabu ludzi tak jak w telewizji: ktoś od kabli, ktoś od światła, czterech od kamer, dżwiękowiec, kierownik produkcji, reżyser, realizator wizji tylko jedna, dwie osoby i już można było coś zrobić od początku do końca. Ta kameralność najbardziej mnie ujęła i wówczas pomyślałem w takim miejscu chciałbym spędzić resztę życia. Tęsknota za moim Sanokiem powodowała, że co dwa tygodnie pakowałem się w pociąg relacji Warszawa-Zagórz, jedenaście godzin w nocy spędzałem po to żeby jechać, pobyć tam sobotę i niedzielę, by na poniedziałek wrócić do Warszawy.  I jak zacząłem tę pracownię radiową, to jeżdżąc do Sanoka wykombinowałem, że rozkład jazdy tak jest ułożony, że gdybym wysiadł w Rzeszowie i poszedł do radia, to może coś bym tam zrobił. Kiedyś pojechałem tam do nich, powiedziałem, że jestem studentem, że jestem stąd i że chciałbym coś w radiu robić. Pozwolili mi spróbować. I tak przez parę lat jeżdżąc do Sanoka wiozłem ze sobą w plecaku parę rzeczy do wyprania w domu – to wiadomo, ale większość to były kasety albo płyty z jakimiś nagraniami, po to, żeby zatrzymać się w Radiu Rzeszów i nagrać audycje na dwa czy nawet trzy tygodnie. I tam te audycje się pojawiały.

Sanok to oczywiście Beksiński. Jaki był wpływ twórczości Beksińskich na twórczość Andrusa?

Nie wiem czy ktoś to zauważy tak wprost, ale jeżeli, to proszę mnie o tym poinformować. To nazwisko wszyscy znają. Grzegorz z Sanoka i Beksińscy – każdy kto mieszkał w Sanoku musiał te nazwiska znać. Ale też parę innych: Maciek Zembaty miał jakąś rodzinę w Sanoku. Beksińscy rzeczywiście bardzo związani z miastem, z tym, że jak ja przyjechałem to już ich w Sanoku nie było – to był ten okres warszawski ich życia. Tomka Beksińskiego poznałem dopiero w radiu, w Trójce. Mijaliśmy się gdzieś na korytarzu, ja zahaczyłem: A, ja też jestem z Sanoka… Odpowiedział : Aha – i na tym się skończyła ta fascynująca rozmowa. Cóż: on był gwiazdą radia, miał rzeszę swoich wyznawców – ja gdzieś tam chodziłem, nosiłem taśmy i próbowałem pierwsze audycje poprowadzić na antenie. Ale tam się spotkaliśmy…

Nie od razu jednak trafił Pan do Trójki. Najpierw krótko był Czwarty Program.

Z Czwórki do Trójki trafiłem – zszedłem piętro niżej, bo to był ten sam budynek na Myśliwieckiej. Na jakichś festiwalach kabaretowych zauważył mnie Andrzej Zakrzewski, mój późniejszy szef. Widział, że  lata takie coś z mikrofonem – ja wtedy i dla Rozgłośni Harcerskiej coś robiłem. I on zaproponował mi bym przygotował coś dla Trójki, a po jakimś czasie zapytał czy nie dołączyłbym do nich do redakcji, bo akurat kogoś szuka. To był rok 1994.

Czyli: Jonasz Kofta już nie, Adam Kreczmar też nie, ale z zespołu legendarnego ITR zostali Maria Czubaszek, Jacek Janczarski i Maciej Zembaty. Jaki mieli na Pana wpływ?  To były potężne osobowości radiowe.

Nie istniała już ta dawna Redakcja Rozrywki. Marysia Czubaszek już nie pracowała, Jan Tadeusz Stanisławski też nie. Oni oczywiście pojawiali się jako goście, Marysia coś pisała. Marysia miała na mnie wielki wpływ, ale to później, gdy zaczęliśmy współpracę. Jacek Janczarski też. Ja mu się z dużą uwagą przypatrywałem jak robi radio. Asystowałem na przykład kilkakrotnie gdy nagrywał  z Maćkiem Zembatym „Zgryz”. Patrzyłem jak się napędzają z Maćkiem. Maciek zresztą po śmierci Jacka powiedział, że nie wie jak sobie będzie teraz w życiu radził, bo Jacek był jedyną osobą, która go ściągała za nogi na ziemię. Maciek, to był ten kosmita, który odlatywał w nieznane a Jacek starał się,  by forma tego wszystkiego była zrozumiała i twórcza. Później, gdy pisałem z Marysią książkę „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” , to chociażby z tych jej opowieści wynikało, że to było coś niebywałego, to jaki się zespół w Trójce wtedy stworzył, jaki mieli ze sobą kontakt. To zostało potem na lata. Wiem, że Marysia z Wojtkiem Karolakiem bardzo się przyjaźnili z Jackiem Fedorowiczem, potem te ich kontakty się rozluźniły bo Jacek rzucił palenie i u niego w domu się nie paliło, a Marysia celebrowała palenie do końca: codziennie trzy paczki. Natomiast przyjaźń była przez całe lata i bardzo mocno trzymali się ze sobą.

24 lata w Trójce. Potem przyszedł taki czas, że uświadomiłem sobie, że to już nie jest moje miejsce i że ja tam nie mam czego szukać. Dlatego odszedłem. Pamiętam, że pan prezes nakazał w serwisach czytać komunikat, że odszedłem na własna prośbę. I tak było: nie wyrzucono mnie stamtąd, ale odszedłem w sytuacji gdy zauważyłem, że nie ma tam już dla mnie miejsca. To oczywiście było bardzo trudne, bo wyobrażałem sobie, że w tej Trójce będę zawsze. To była nauczka, że nie ma niczego na zawsze – trzeba wiedzieć, że takie rzeczy jak praca w życiu się zmienia. Bałem się tylko tego, że to już jest w ogóle koniec radia w moim życiu. To bardzo by mnie dotknęło i bolało, bo lubię radio – to jest dla mnie zawsze najważniejsze medium. Zgłosiło się do mnie RMF Clasic z pytaniem czy nie mógłbym u nich prowadzić rozmów -z wybranymi przez siebie gośćmi – bardzo mi takie postawienie sprawy i forma przypadły do gustu. I od paru lat już to robię.

Zupełnie niezależnie od Pana przyjazdu do Opola, odkurzając przed kilkoma tygodniami swoje archiwum płytowo-taśmowe trafiłem na nagrania z „Przechowalni” czyli z Pańskich koncertów kabaretowych, które odbyły się przed laty w Łodzi. Robił Pan to z Andrzejem Poniedzielskim. Wrzuciłem do odtwarzacza w samochodzie i nie potrafię się z nimi rozstać. Nie dosyć, że są wciąż aktualne politycznie – choć czystej polityki tam niewiele – to pełne są humoru dowcipu i lekkości, których oglądając kabarety w TVP próżno szukać. Poniedzielski jest takim nowym Wojciechem Młynarskim (choć mocno zgorzkniałym) a Panu przypadła rola Jeremiego Przybory – tylko nie wiem jakim epitetem wesprzeć to porównanie – „przaśnym” nie bardzo pasuje…..

– No, ciekaw jestem… bo jak padnie Przybora częstochowski – też będzie nieźle….

Jeśli chodzi o „częstochowski” to czy Pan nie jest przypadkiem niewolnikiem rymu? Gdy Pan trafi na fajny rym, to potrafi Pan skręcić kompletnie?

– Ja lubię rymy. Andrzej Poniedzielski to już nazwał: „wszystkie drogi prowadzą do rymu”. To jest określenie Andrzeja o moim pisaniu. Tak jak Pan powiedział: nie zawaham się polec w walce z głupotą. Lubię się bawić słowem. Jak nagle pojawi mi się jakaś ciekawa zbitka, coś takiego co w warstwie słownej jest zabawne, to ja rzeczywiście potrafię odrzucić sens, żeby tylko złapać tę zabawę. Lubię język polski. Sprawia mi przyjemność gdy coś zabawnego wynika z samego języka. Bardzo miłe te porównania oczywiście – pewnie w moim przypadku trochę na wyrost. Jeżeli chodzi o Andrzeja i porównanie go do Młynarskiego – to wprost. Przecież Wojciech Młynarski otrzymując swoje berło, czyli swoją nagrodę Kultury Polskiej wskazał na swego następcę właśnie Andrzeja. A „Przechowalnia” to była bardzo ważna rzecz w moim życiu ponieważ miałem szansę pobyć na scenie z Andrzejem  i z tą całą gromadką: Elą Adamiak, Ewą Rutkowską, Andrzejem Pawlukiewiczem. Wszyscy się tam zebrali po to, żeby stworzyć „coś” . Myśmy nie wiedzieli co. Andrzej z Elą od dawna już prowadzili piwnicę „Przechowalnia”  w Łodzi. Nowa władza, która się pojawiła zaczęła od podniesienia czynszu i zanosiło się na to, że będą musieli to zamknąć. Ja zaproponowałem byśmy robili takie wieczory kabaretowe – ja to będę do radia nagrywał i może coś z tego będzie. No i nagle przetoczyło się przez ich piwnicę mnóstwo fantastycznych ludzi. Dzięki temu też, że szybko dołączyła do tego  łódzka telewizja – można to było rozpromować, by ludzie w ogóle wiedzieli, że coś takiego się dzieje. To fantastyczny czas był. Tam i Stefania Grodzieńska i Marysia Czubaszek, Wojtek Młynarski, Jaromir Nohavica, Alosza Awdiejew, Krzysiek Daukszewicz, Grupa MocCarta – właściwie wszyscy, którzy w tym czasie byli twórczy, którzy tworzyli coś na tej scenie muzyczno-kabaretowej – mieścili się na tej małej scence, na której teoretycznie nic nie miało się prawa zmieścić…

Powróćmy jeszcze do radia, bo jest Pan przecież radiowcem. Jak w sytuacji, która wokół radia jest nie tylko w Polsce, widzi Pan przyszłość tego medium? Czy da się bez niego żyć? 

Mam nadzieje, że ono będzie, choć nie wiem w jakiej formie. Mamy parę takich sygnałów, że niekoniecznie radio musi funkcjonować jak to, co myśmy kiedyś rozumieli pod pojęciem radia, czyli nadajniki rozstawione po całej Polsce i koncesja, która decyduje  o tym, kto może je robić, a kto nie może. Na szczęście Internet daje różne możliwości  i to że powstały takie stacje jak Radio Nowy Świat czy Radio 357… Ja musze się przyznać, że miałem pewne wątpliwości gdy dziennikarze zaczęli odchodzić z Trójki i tworzyć takie właśnie stacje. Zastanawiałem się czy to jest technologicznie do przebrnięcia, czy ludzie zaczną słuchać radia w Internecie. Z zachwytem zauważyłem po raz kolejny, że dla słuchaczy, radio to są ludzie. Słuchacze pójdą za ludźmi. Technikę są w stanie opanować – teraz każdy ma smartfon, włącza go sobie w samochodzie i słucha swego radia. I wydaje  mi się, że to jest przyszłość radia. Podcasty, czyli taka sytuacja, że ktoś ma swoich ulubionych autorów i sobie…

Ale czy coś może zastąpić żywy kontakt ze słuchaczem?

Dlatego najważniejsza część radia to zawsze będzie radio na żywo: nadawane tu i teraz – z reakcją. Ta reakcja też już jest dużo łatwiejsza, bo to nie tylko telefon ale e-mail, SMS czy media społecznościowe i od razu się odbiera co ludzie myślą na temat emitowanego programu. Myślę optymistycznie o radiu, że to będzie ludziom zawsze potrzebne, i że radio się przyda.

Czy Pana optymizm radiowy przekłada się optymizm dotyczący naszej przyszłości, tej „ośmiogwiazdkowej”?

Ja staram się być realistą i uważam, że trzeba sobie dawkować i optymizm i pesymizm. Nie wiem jaka będzie przyszłość, nie jestem wróżem. Mam nadzieję, że to będzie jak w starym dowcipie jeszcze z czasów wojny gdy w lesie partyzanci walczyli z Niemcami, aż w końcu przyszedł leśniczy i wszystkich pogonił. Mam nadzieję, że tym leśniczym będzie najmłodsze pokolenie. Oni już sobie nie dadzą wmówić jak ma wyglądać ich kraj, tylko sobie stworzą taki, w którym będzie im się dobrze żyło: kraj ludzi, którzy z optymizmem patrzą w przyszłość, którzy nie szukają sobie wrogów wokół siebie, tylko raczej uważają, że można sobie znaleźć przyjaciół albo przynajmniej kumpli. To nie jest może optymistyczna wizja, bo to najwcześniej za 5 lat, ale lepszy optymizm w dalszej perspektywie niż brak optymizmu w ogóle…

Zakończmy niebanalnie – tak jak zaczęliśmy: ma Pan jakieś hobby? Zbiera Pan znaczki, albo motyle?

– Znaczki z motylami, tak, to przede wszystkim… To nie jest tak, że nie mam w ogóle hobby. Na przykład jeżdżę trochę na nartach, ale trochę się krępuję mówić, że to jest hobby bo jeżdżę słabo. Na pewno nie będę już jeździł lepiej, ale sprawia mi to frajdę. Zawsze jak śnieg spadnie to  sobie planuję, że musze pojechać – bardziej chyba, żeby poodychać tą otoczką, poodpoczywać  trochę na śniegu, przy tym słońcu, niż żeby tak się ujeździć… I teraz przepraszam wszystkich narciarzy, którzy tego słuchają, bo rzeczywiście: jeżeli ktoś zna moje osiągnięcia w tej dziedzinie to nie powie, że to jest moje narciarstwo…

Ale hobby – tak jak Pan powiedział…

Tak, sprawia mi to przyjemność. Ale to nie jest jeszcze na takim poziomie, żebym zbierał kijki na przykład narciarskie, ale może to jest jakiś pomysł na jakąś kolekcję. Nie wędkuję, nie zbieram znaczków, nie zbieram monet – banknoty wolę zbierać, ale też je szybko wydaję… Nie uprawiam ogródka, nie ma kwiatów jakichś…

– Kwiatków Pan nie lubi, zwierzątek?

– Lubię, uwielbiam, tylko, że one same sobie muszą radzić… Nie, no zwierzętom czasem pomagam, kwiaty też jak trzeba podleję – to nie jest tak, że jestem obojętny na ich los. Nie mam jednak takich zapędów ogrodniczych ani własnego zoo – ale zaprzyjaźnione psy czy koty – mam, i utrzymujemy ze sobą świetne kontakty, naprawdę…

Spał w Pile, pił w Spale, a Moszna Go zachwyciła…

Fot. melonik

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarz, publicysta, dokumentalista (radio, tv, prasa) znany z niekonwencjonalnych nakryć głowy i czerwonych butów. Interesuje się głównie historią, ale w związku z aktualną sytuacją społeczno-polityczną jest to głównie historia wycinanych drzew i betonowanych placów miejskich. Ma już 65 lat, ale jego ojciec dożył 102. Uważa więc, że niejedno jeszcze przed nim.