W dobie popularności konkursów na znajomość gwary śląskiej może wydać się nieprawdopodobne, że jeszcze nie tak dawno jej używanie było źle widziane, a niekiedy zabronione. Tak działo się za czasów PRL, a to dlatego, że jej władzy tych, którzy mówili po śląsku, identyfikowały z Niemcami.

– Całą moją młodość, a i jeszcze później za gwarę gnębiono i upokarzano – wzdycha 73-letni Hubert Kiwus z podopolskich Lędzin. – Jak się człowiekowi coś wyrwało „po nasymu”, to od Goebbelsów, Hanysów wyzywano. A w czynnej służbie wojskowej w Jeleniej Górze taki zagłębiak z Sosnowca to dał mi popalić, za „hanysa” i za „Goebbelsa” dwa okrążenia stadionu dodatkowo dostawałem…

Nagonka była wszędzie – w szkole, urzędzie i sklepie. Często ze strony tych, którzy mogli mieć swoje pięć minut, co władzy było akurat na rękę.

– To było przykre, kiedy paniusia zza lady w Delikatesach przy Krakowskiej w Opolu na starą ołmę po chłopsku ubraną potrafiła krzyczeć: „Nie sprzedam, dopóki nie powie pani po polsku!” – wspomina Hubert Kiwus. – A gdzie ta kobieta miała nauczyć się literackiego?

Stała bezbronna i nie wiedziała co mówić, dopóki ktoś z kolejki nie ujął się za kobieciną, która inaczej nie potrafiła, jak „pu funta wurstu”, albo „kafyju i tyju dejcie”.

– Taka jest historia, że za niemieckich czasów nie mogła mówić po polsku, a za polskich po niemiecku – dodaje Kiwus.

Gwara śląska świadczyła o tym jej niechcianym pochodzeniu, pochodzenie demaskowały też imiona: Adela, Gertruda, Trauta, Gizela, Joachim, Helmut, Ditmar… Ci byli w urzędzie przegrani, zanim cokolwiek zaczęli mówić.

– Dzisiaj patrzę na to, że jak był ktoś mądry, to nigdy nie obraził z powodu śląskości, a jak głupek, do tego zły, to się wyżywał – mówi Hubert Kiwus. – Nie musieli, a prześladowali. Czuliśmy się gorsi. No i sołtysem w naszej wsi w przeszłości nie mógł zostać Ślązak.

Dla wielu traumatycznym przeżyciem był moment, kiedy opuszczali swoją gminę i jechali do Opola. 79-letnia pani Lidia wspomina, że często w sklepie ze strachu nie wiedziała jak mówić. W drugiej połowie lat 60. pojechała z siostrą do Opola, żeby kupić jej welon do ślubu. Na ulicy pytały ludzi: „Kaj idzie kupić ślajer?”.

– Jeden się uśmiechnął, a inny od „Helmutów” i „Gebelsów” nas zwyzywał – wspomina pani Lidia. – Jakaś pani nas wypytała, co chcemy kupić i powiedziała, że to się nazywa welon, a potem z okolic dworca PKS na plac Wolności do sklepiku nas pokierowała.

Normalne wtedy było, że kiedy w szkole nauczyciel mówił, żeby  rysować koło, to wszystkie dzieci rysowały rower. Innym razem syn pani Lidii miał w szkole opowiedzieć o tym, co mama robi jesienią z owoców.

– Powiedział, że „zaworzo krauze” – śmieje się pani Lidia. Chociaż wtedy wcale jej nie było do śmiechu. – Dziwni to byli nauczyciele, bo krzyczeli na dzieci, krzyczeli na nas dorosłych, że mówimy po śląsku i dzieci skazujemy na gorszość – wspomina.

Im większa była nagonka, tym bardziej zamykano się w swoich środowiskach rodzinno-sąsiedzkich.

O tym, jak było trudno w przeszłości, opowiada też 56-letni pan Piotr z Czarnowąsów.

– Na lekcjach mówiliśmy po polsku, ale na przerwach już po śląsku – wspomina. Była druga połowa lat 70., miał wtedy 15 lat, kiedy postawił się i powiedział głośno to, na co dorośli nie mieli odwagi.

– Powiedziałem, że na przerwach możemy mówić mową naszych dziadków i pradziadków – opowiada Piotr. I zrobiła się afera, chcieli chłopca wyrzucać ze szkoły.

– Bardzo to przeżyłem – przyznaje. – Ale już w liceum w Dobrzeniu Wielkim miałem mądrych nauczycieli. I nikt za gwarę nas nie prześladował. Nasza polonistka często zwracała jedynie uwagę na pochodzenie poszczególnych słów gwary, wywodzących się np. z czeskiego.

Jako nastoletni chłopcy wykorzystywali gwarę do robienia sobie żartów z tych, którzy jej nie znali. – Raz wysłaliśmy naszą koleżankę z liceum, żeby poszła po śnita z gardinśtangum (po kanapkę z… karniszem do firan – aut.) – śmieje się Piotr.

Albo pytali się, jak jest po śląsku „On ma zaufanie do niej, a ona do niego” i odpowiadali ze śmiechem: „Łun sie spusco na nia, a łuna na niego”. Wszyscy zaśmiewali się też, kiedy słyszeli, co to znaczy „Kołoc mi się poruchoł”, czyli „ciasto mi wyrosło”.

56-letnia Dorota z Groszowic mówi, że ona sama doświadczyła  prześladowania z powodu gwary tylko w podstawówce.

– W domu rodzice rozmawiali po śląsku, to w szkole zawsze się coś wyrwało, wtedy nauczycielka od krów nas wyzywała – wspomina pani Dorota.

Szybko o tym zapomniała, bo w handlówce w Opolu było zrozumienie. – Można było się zapomnieć i po śląsku coś powiedzieć, to nikt nie prześladował – dodaje. – Byli mądrzy nauczyciele.

Nigdy nie przypuszczała jednak, że z powodu gwary wiele lat później może mieć problemy jej syn.

– Niby czasy były już inne, ludzie nie zwracali takiej uwagi, jak kto mówi, ale mój syn trafił na złe nauczycielki w Groszowicach – opowiada. – Prześladowały mi dziecko od pierwszej klasy podstawówki! Codziennie razem z nim przed szkołą płakałam.

Zaczęło się od tego, że w pierwszej klasie, kiedy miał wymienić części garderoby, zamiast skarpetki, powiedział „zoki”.

– Potem jeszcze coś po śląsku mu się wyrwało i tak na niego krzyczały w szkole, że zamknął się w sobie – opowiada pani Dorota. – Przestał w ogóle odzywać się na lekcjach, na przerwach się nie bawił, a nauczycielki stwierdziły, że jest opóźniony w rozwoju i do normalnej szkoły się nie nadaje. Chciały go zostawić w pierwszej klasie! Krzyczały do mnie, że gwarą się nie mówi, a ja przy nich z dzieckiem płakałam.

Kazały jej iść z synem psychiatry i logopedy. Ten drugi  rozwiał jej wątpliwości, powiedział Dorocie, że z dzieckiem wszystko jest w porządku, a to, że mówi po śląsku, to żadna wada czy choroba. I jak dadzą dziecku spokój, to minie.

Minęło. Pani Dorota jest dziś dumna z syna, bo kończy Politechnikę Opolską.

– Ma stypendium naukowe – podkreśla. – Ciekawe, co powiedziałyby dzisiaj te nauczycielki, kiedy mój syn skończył bez problemów technikum, bez problemów zdał maturę, a najlepiej mu idzie na Politechnice. Ale gwarą już nie chce mówić. Tak, jakby nigdy jej nie znał.

Ale i pani Dorocie, kiedy zza lady obsługuje klientów, też  żadne słowo śląskie się „nie wyrwie”. – Ach, tylu słów już pozapominałam – wzdycha.

Hubert Kiwus zauważa, że władza niewiele musi robić: – Wystarczy, że da zły przykład, a naśladowców wśród zwykłych ludzi nie brakuje i będą się pastwić nad tymi, co w jakiejś mniejszości…

Jolanta Jasińska-Mrukot

 

Udostępnij:
Wspieraj wolne media

Skomentuj

O Autorze

Dziennikarstwo, moja miłość, tak było od zawsze. Próbowałam się ze dwa razy rozstać z tym zawodem, ale jakoś bezskutecznie. Przez wiele lat byłam dziennikarzem NTO. Mam na swoim koncie książkę „Historie z palca niewyssane” – zbiór moich reportaży (wydrukowanie ich zaproponował mi właściciel wydawnictwa Scriptorium). Zdobyłam dwie (ważne dla mnie) ogólnopolskie nagrody dziennikarskie – pierwsze miejsce za reportaż o ludziach z ulicy. Druga nagroda to też pierwsze miejsce (na 24 gazety Mediów Regionalnych) – za reportaż i cykl artykułów poświęconych jednemu tematowi. Moje teksty wielokrotnie przedrukowywała Angora, a opublikowałam setki artykułów, w tym wiele reportaży. Właśnie reportaż jest moją największą pasją. Moim mężem jest też dziennikarz (podobno nikt inny nie wytrzymałby z dziennikarką). Nasze dzieci (jak na razie) poszły własną drogą, a jeśli już piszą, to wyłącznie dla zabawy. Napisałam doktorat o ludziach od pokoleń żyjących w skrajnej biedzie, mam nadzieję, że niedługo się obronię.